niedziela, 30 października 2011

Barbara biegnie maraton

A właściwie półmaraton:) Zaczęło się dawno temu od przygotowań do majowego rajdu ekstremalnego, później było frisbee, rower, zumba, i inne takie. No i oczywiście poranna przebieżka od czasu do czasu:P Ale do czasu aż znajomy przygotował mi intensywny trening. I wtedy odkryłam, ze bieg to nie to samo co trucht i że trzy miesiące to jednak nie jest aż tak dużo czasu, żeby się przygotować do półmaratonu. I jeszcze dużo innych ciekawych rzeczy, ale nie wypada z siebie robić kompletnej blondynki,tym bardziej, że ci, którzy nie znają mojego naturalnego koloru włosów mogliby jeszcze w to uwierzyć! Trening zaczynał się... słabiej niż moje autorskie przebieżki. No ale to tylko pierwszy tydzień, a było ich 11!!!! Plan dość szybko poszedł w odstawkę, bo intensywna gra frisbee dwa razy w tygodniu połączona z 3x bieg spowodowała, że kręgosłup zaczął się buntować. A później kolana, stopy i tak przez co najmniej 2 tyg. Stwierdziłam, że wszystkiemu winny jest asfalt i zaczęłam biegać po trawie. No ale jak o mało nie wpadłam do Wisły wymyśliłam, że może jednak przydadzą mi się nowe buty!!! Wysłużone ribuki poszły w odstawkę, a nowiutkie NB od razu musiałam wypróbować. Wrześniowe poranki są jeszcze ciemne, a nowiutkie bieluśkie adidaski skutecznie oświetlały drogę. Przyznam się, że różnica była ogromna, ale pewnie każdy by tak stwierdził wydając tyle kasy. Możliwe, że był to jeszcze szał pozakupowy, ale nie mogłam potwierdzić ani zaprzeczyć, gdyż w kolejnych dniach grałam w turnieju frisbee, a później złapało mnie tak straszne przeziębienie, że o jakimkolwiek sporcie mogłam sobie pomarzyć. I tak przez tydzień "odpoczywałam" przed maratonem, a z każdym dniem traciła nadzieję, że będę w stanie wystartować. Już miałam odpuścić, ale w końcu nie po to leciałam te parę tysięcy km, nie po to kupiłam buty i nie po to trenowałam bieganie (bo ja tak właściwie nigdy nie byłam wielkim entuzjastą tego sportu:P), żeby teraz odpuścić. Zachowałam jednak resztki zdrowego rozsądku i stwierdziłam, że o wszystkim zadecyduje moje samopoczucie w niedzielny poranek. Pogoda w Holandii mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła. jazda na moim rowerze, spotkania ze znajomymi, kieliszek wina, dobre jedzenie, trochę tańca - to wszystko mnie uzdrowiło:) No ale o maratonie. W sobotę pięć minut przed zamknięciem stadionu udało mi się odebrać pakiet startowy składający się z numeru i chipa i vouchera na koszulkę. Szukając punktu odbioru koszulek, natrafiłam na punkt informacyjny, gdzie upewniłam się, skąd jest start, jak się dostać na start (całe miasto było zamknięte i jedyna droga nie metrem to zupełnie okrężna). Wydębiłam agrafki do przypięcia numerka i... zostałam jeszcze zapewniona, że w każdej chwili mogę zmienić trasę z 21km na 8km. Muszę tylko pamiętać, że 8km zaczyna parę godzin wcześniej:) Jedyne co, to nie rozwiązałam kwestii umocowanie chipa, ale tutaj niezastąpiony okazał się wujek google. Przy okazji dowiedziałam się paru innych ciekawych rzeczy o przygotowaniu do biegu (że też wcześniej nie wpadłam na to, żeby poczytać o takich rzeczach:P. I tak na przyszłość, te worki na śmieci to żadna ściema - rzeczywiście ludzie w tym biegną a później wyrzucają, jak się już rozgrzeją:) Na stadion przyjechałam rowerem, bo to był jedyny rozsądny środek transportu. Owszem zgubiłam się i wybrałam chyba najbardziej turystyczną trasę. Zaczynałam dość późno, ale miejsce parkingowe jeszcze znalazłam. Zresztą rower trochę mnie rozgrzał. Byłam zbyt wcześnie, bo zdążyłam się trochę zestresować tym, że wszyscy byli super przygotowani. Każdy miał co najmniej jeden gadżet ze sobą, który z założenia miał ułatwiać bieg. Ja do tego podeszłam na luzie. Żadnych zegarków, żadnego obciążenia mikrobidonami, żadnych worków - nic. Upewniłam się tylko, że mam numerek i chipa na sznurówce i udałam się do boksu startowego:) Poprzyglądałam się ludziom naokoło, szukając kogoś, kto choć trochę przypomina mnie. Zupełnego żółtodzioba. Wreszcie przed 14 wyruszyliśmy (mniemam, że zgodnie z czasem, czyli o 13:52). Dawno w takim tłumie nie byłam. Bieg to był po kilkuset metrach dopiero. Ale i tak nie wiem co się działo przez pierwszy kilometr, bo po kilkudziesięciu metrach złapała mnie kolka! Głupio mi było się zatrzymać, próbowałam wielu sposobów, a najskuteczniejszym okazało się wmawianie sobie, że to nie boli. No i się przyzwyczaiłam chyba. Tak minęły pierwsze 4km. Po drodze mnóstwo ludzi wiwatujących i dopingujących, orkiestry i muzycy porozstawiani co kilka km. Na czwartym km był zegar, który wskazywał coś koło 50min. Trochę mnie to zdezorientowało, bo ani nie czułam, że biegłam 50min ani, że dopiero 4km. W tym czasie to ja 10km przebiegałam!!! Dopiero jak sobie uświadomiłam, że to czas dla pierwszej grupy to się uspokoiłam. Wtedy też był pierwszy punkt z wodą i takimi tam. Rada na przyszłość - poćwiczyć picie z kubka w trakcie biegu. I to nie wodę, ale słodki, klejący napój izotoniczny! Przyznam się, że trasa na południu miasta biegła przez nieznane mi zakątki miasta. Tak podziwiając przebiegłam kolejnych 4km, później minęłam tabliczkę 11km, ustanawiając swój życiowy rekord:) Chwilę się zdziwiłam, że nic nie czuję. Tzn zmęczenia. Odnalazłam "Swoich", czyli dwie osoby, które mniej więcej biegły ze mną od początku i kontynuowałam bieg, bojąc się nie przyspieszając za bardzo, żeby nie opaść z sił. Tabliczki 13km, 17km wywołały już radość na mojej twarzy. 19km i park! Tam wypatrywałam znajomych, którzy mieli mnie dopingować. Ale jednocześnie wymijałam tych, którzy takowych spotkali. Ostatnie 2km postanowiłam trochę przyspieszyć. Na dwudziestym kilometrze zaczęłam wyprzedzać zdychających ludzi. Ostatnie 500m, wreszcie stadion i 200m do mety. I tu już sprint jak nigdy i... META! Dopiero jak się zatrzymałam, zgięłam się w pół i miałam nie lada problem się wyprostować. Ale ciekawość zwyciężyła. Musiałam się dowiedzieć jaki miałam czas. Była 16:54 według jakiegoś pana. 2h! Czyli zgodnie z szacunkiem:) Duma, radość i... smutek, że jednak nikogo nie było. Tym bardziej, że co chwila ktoś dostawał kwiaty. No ale ja dostałam pamiątkowy medal. Jak wszyscy pozostali:P Później zdanie chipa, trochę owoców, picie i po 30min dotarłam do punktu, żeby odebrać depozyt. A już po kilku godzinach wyniki były na necie. 1:57:33!!!!! 1206 kobieta w półmaratonie (czwarta Polka!) :) Dokładnie w połowie stawki wszystkich biorących udział, czyli ok 12tys osób!!!! Jednak warto było. A wolę nie myśleć, co by było jakby wszystko poszło jak z płatka... Pewnie nie miałabym zakwasów przez 4 dni:P Ciekawostka na koniec - te same mięśnie odpowiadają za bieganie, co za... schodzenie po schodach:P Przeklęte samoloty! Na koniec dowód:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz