czwartek, 30 czerwca 2011

Barbara about top three Polish words

Wedding, baby and bad are the most common Polish words. A month has passed since I came back from Amsterdam and since then I hear those words everywhere. It is so contrary to party, beer and bicycle that are the top three for the Dutch. I am not going deeper into analysis. I just feel that for someone like me who is kind of in the middle of those two poles the best would be to settle down in… Germany. Fortunately/unfortunately I don’t speak the language:P

The reality is so much different in Poland than in the Netherlands. I am not saying that Polish people do not party. Believe me, we know how to party hard. It just seems to me that most of the parties are called weddings, especially among the group of people age 25-30. What I perceive as quite young age, compared to the West. If someone is not planning his own wedding, or, being a woman, thinking how to make this only one propose, then probably one is talking about the friend’s wedding or any type of wedding he saw as there is a wedding season. To be trendy – one should talk or take part in a wedding! It is crazy. Don’t understand me wrong, I am not against (or maybe I am but I don’t want to discourage anyone who is happy and thinks that this is the best thing to do). I just think it is too much. Speaking about weddings, my best friend is getting married next month so I will attend one:) In the end, I am in Poland;)
Wedding is a topic of everybody as couples plan their own ceremonies and/or parties, parents try to influence their plans and the grandparents are worrying if their grandchildren are 25 and not married yet. They want to have grand grandchildren. So we smoothly moved to the next topic – babies. It is imposed by the third generation but it is a natural turn to have a baby after wedding. And then all the conversations with your just married friends are hijacked by this only one and eternal theme – babies! It is unbelievable how much could be said about sleeping, types of poos, new abilities gained etc. Lovely topic. Again, I have nothing against babies. I am just surprised how this little human being can be the reason of switching the topics from parties and dresses into baby food and cloths. It is worth mentioning that not only parents talk about their babies, but their parents or godmothers etc. This is a universal theme so if you know that your friends are expecting a baby – do not be surprised. Get prepared. Read dome forums, articles, books to share your insights. Otherwise you will get bored. Tip – record what you hear. You can exchange ideas between parents and… find out many important things that you can find useful in the future.

Speaking about future – we do not raise this topic. Otherwise the only answer will be – I do not want to talk about it. It is bad now – it will be even worse in the future. Complaining should be defined as out national feature or trademark. We tend to complain about everything: bad weather, bad economy, bad heath, low incomes, high prices, neighbour’s new car, friend’s prettier wife or smarter kid etc. Everything is a good reason to complain. If you want to make friends in Poland – ask a question and let him complain. That’s it. As simple as it is.

Of course I believe that there are people who have other topics to share and who do not complain and avoid malcontents. I haven’t met them yet so I keep my eyes open...

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Barbara i długi weekend

Długi weekend to moim przypadku stwierdzenie ironiczne. Po prostu nie wszyscy sobie zasłużyli na długi weekend… a tak na serio to 3 tyg pracy to jeszcze nie powód, żeby brać wolne. Bardziej mi się przyda później:P
No ale miało być o weekendzie. W sobotę się z bratem zgadałam na wycieczkę rowerową. Padło na dolinki podkrakowskie. Zaznaczam, że tam nigdy nie byłam. W przeciwnym razie nigdy bym się tam nie zgodziła jechać moją szosówką :P Ale jakby nie było tak ekstremalnie, to by mi się tak nie podobało. Spotkaliśmy się w Rudawie. W samo południe się pociągi mijają relacji Kraków-Katowice. Prawie jak w jakiś westernie. Nasz pojedynek (a raczej mój) to dolinki. A i tu należą się wyjaśnienia. Dolinki mogą być pojęciem dość mylącym, bo w taką dolinkę to trzeba zjechać, a później z niej wyjechać i tutaj robią się już góry. Stwierdzam, że po ośmiu miesiącach spędzonych w krainie wszechobecnej równiny, a nawet i depresji to mi mięśnie górskie zanikły. A druga rzecz, że rower szosowy to ma wąskie opony i dość łyse, które się średnio trzymają kamieni, żwirku i innych nawierzchni spotykanych w lasach na szeroką skalę. No ale sama chciałam. Przeżyłam i się z tego cieszę:) Tym bardziej, że miało padać i już zwątpiłam w sens podróży. A tutaj nam się tak pięknie udało uciekać przed burzą albo jej deptać po piętach. Zaliczyliśmy trzy piękne dolinki: Kobylańską, Będkowską i Prądnika, bo mnie brat jeszcze pod Ojców wyciągnął. Razem to nam wyszło ok. 53km. Ale jakich!!! Nie mówiąc o tym, że wjeżdżaliśmy pod jedną górką z takim nachyleniem, że mnie to rower dęba stawał, po czym się okazało, że to nie tam… A najlepsze to to, że mnie wczoraj nic nie bolało:) Planuję powtórkę z rozrywki, tylko w jakieś bliższe tereny, bo po pracy kiedyś. Weekendy mam już wszystkie zajęte, a coś mi się wydaje, że już planuję podwójnie nawet :P
Wróciliśmy idealnie na 18.00. Na Wianki, ale jednak trochę mi zeszło zanim się wybrałam. Brakowało mi muzyki na żywo. Dawno nie byłam na koncercie. Wyclef dał radę:P No mi pokaz fajerwerków tez był niezły. Wtedy żałowałam, że aparat i statyw zostały w domu. No ale w sumie w innym wypadku nic bym nie pooglądała…
A niedziela to wycieczka do Zalipia (malowanej wsi), gdzie był festyn i warsztaty rzemieślnicze. Można było sobie własnoręcznie pomalować kolczyki, podkładki pod kubki, łyżki i noże drewniane i inne takie:) Jak się zaczęłam wyżywać artystycznie, to mnie siłą musieli odciągać :P W końcu się we mnie moja artystyczna dusza odezwała skrywana i tłumiona przez ostatnie lata :P trochę się wyłamałam i zamiast zalipiowskie wzory malować, to ja poszłam bardziej w kierunku motywu ogólnego kwiatów. Ale przykład będzie. Nagroda, dla tego kto zgadnie czym, jest inspirowany motyw z kolczyków (podpowiem, że ma to związek ze stolicą Małopolski…) :) I nie, nie będzie nagrodą para kolczyków. Mnie się podoba, ale jednak na świeżo kolory wyglądały żywiej:P
Ostatni raz byłam w Zalipiu jakieś 21 lat temu! Trochę to inaczej pamiętałam. Nawet ze zdjęć. Ale fajnie było odwiedzić dawne miejsca. Tym bardziej, że wracaliśmy promem przez Wisłę. Właściwie to powinnam powiedzieć promikiem:P Bo tam tylko 3 auta wchodzą, a to i tak dlatego, że zderzak w zderzak. Z promu pojechaliśmy do wujka na wieś. Bo to miał być centralny punkt programu. Wujek na czereśnie zapraszał. W życiu nie widziałam tak dorodnych drzew i tak obrodzonych. A jakie pyszne i dojrzałe czereśnie. Wyposażeni w wiaderka z haczykiem i drabiny o długości co najmniej czterech mnie, jak to mój tata określił, zaczęliśmy się wspinać. To dopiero było ekstremalne. Niektórzy lepiej, żeby dalej nie czytali… Drabiny porządne, drewniane, sztukowane:P I zaczarowane jakieś, bo opierały się w sumie nie wiem co, uświadomiłam to sobie jak już byłam na 4 stopniu od góry. Mało tego, kózki pozazdrościły i sobie zaczęły zrywać młode listki, a jak nie sięgały to się wspinały po drabinie. A właściwie to skakały i upadek amortyzowały drabiną. A z drugiej strony wiatr podwiewał, więc ja to prawie jak na szczudłach się czułam. Z tą różnicą, że jeszcze ręce miałam zajęte czereśniami;) Jak widać przeżyłam, więc może to po prostu moja wybujała wyobraźnia sobie swoje dopowiedziała. Ze dwie godziny na tych drzewach siedzieliśmy i chyba bym nie wyżyła ze zbierania czereśni… Piszczele mnie bolą, ale mało wdzięczna praca, więc się jednak cieszę, że tego nie muszę robić :P Nazbieraliśmy mniej więcej jedną skrzynkę. Taką mniejszą mi zostawili, no i mam problem, bo ja już na czereśnie nie mogę patrzeć… :p A z czereśni aż tyle rzeczy się nie zrobi (chociaż znalazłam przepis na nalewkę:) Ale chyba w tym tygodniu jakieś ciasto zrobię. Jakby to truskawki było, to co innego…. :P
W każdym razie zapraszam na czereśnie:) I z góry dziękuję za przepisy ( z samiutkiego wierzchołka :P)

wtorek, 21 czerwca 2011

Barbara na rowerze

Po dwóch tygodniach w Krakowie nie wytrzymałam i przywiozłam swój rower. Plan był taki, żeby kupić Holenderkę - rower typu damskiego, z bagażnikiem lub koszykiem, światłami na dynamo i... hamulcami nożnymi. Plan B to było przywiezienie swojego składaka - komunijne Wigry 3 powinny być jak nówka. Oczywiście różowy (dzięki wujek:), więc raczej nikt by mi go nie ukradł. No ale nie miałam czasu, żeby mu przegląd zrobić, więc skorzystałam z nadarzającej się okazji i przetransportowałam swoją szosówkę. Jak zobaczyłam jaką kłódką go wcześniej zapinałam to aż dziw, że mi go nigdy nie ukradli. Nie żebym go zostawiała jakoś nagminnie bez opieki, ale papierowym pilniczkiem przy odrobienie zaparcia można by ją przepiłować. No nic. Wczoraj po pracy pojechałam do sklepu po łańcuch i kłódkę. Chciałam stworzyć coś na wzór holderskich pancernych zapięć. Ale tu ogniwa miały co najwyżej 8mm. A i drogo by takie ręcznie robione zapięcie wyszło, więc kupiłam pożądniejszą, taką do motoru.
Wczoraj ją testowałam pod klubem fitness. Dwie godziny dało radę. Dziś testuję na "parkingu" rowerowym pod urzędem.
Ale najlepsze to była dziś podróż do urzędu. Wymyśliłam sobie, że od lipca rower będzie moim jedynym transportem komunikacji w Krakowie (już widzę, że to nierealne). I tu przychodzi rozczarowanie. Kraków nie jest przyjazdny rowerzystom:( Ścieżek mało i zaczynają się i kończą niewiadomo gdzie. Do tego boczne drogi są jednokierunkowe i jak na złość zawsze w kierunku przeciwnym do tego co potrzebuję! Dziś rano o mało co się nie zabiłam. Najpierw zahaczyłam o znak drogowy przez co się poważnie uszkodziłam. Później się zgubiłam w okoliach Parku Bednarskiego. Bo jeździłam po łące - a przypominam, że mam rower szosowy, który nie jest dostosowany do jazdy po śliskim i mokrym. Jak już zjeżdżałam z kładki to bym miała czołowe z innym rowerzystą, który sobie ładnie ściął zakręt. Później jechałam po chodniku, bo wolałam nie ryzykować bliskiego spotkania z jakąś ciężarówką. No i to dopiero była jazda z przeszkodami. Najpierw krawężniki (i jak osoby niepełnosprawne/matki z dziećmi się mają poruszać????), później duży samochód zaparkowany na całej szerokości chodnika. No ale co tam. Złamałam dzisiaj chyba wszystkie przepisy ruchu drogowego. Świadków nie mam (chyba), a jak coś to się wszystkiego wyprę.
To dopiero są emocje a nie tam jakieś rajdy ekstremalne:P Jura Skałka przy takiej 15 min przejażdżce to nic:P

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Barbara idzie do pracy

Budzik dzwonił od 5.30:( nie mój, ale mnie obudził. No a głupio zaspać do pracy, czy się spóźnić. Mimo, że to nie jest nowa praca, ale właściwie stara. Nawet z uśmiechem na twarzy wysiadłam do tramwaju, chociaż nie wiedziałam gdzie siedzę, bo mi biurko przenieśli. A poza drobnymi zmianami w sekretariacie i paroma nowymi twarzami to się nic nie zmieniło. Ludzie traktowali mnie jak by mnie dwa dni nie widzieli, a nie 8 miesięcy! Poprzednia kierowniczka się tylko szczerze ucieszyła, ale i zaskoczyła. Teraz sama wiem czemu. Trzeba było widzieć minę obecnej, jak mnie zobaczyła:) A później moją, jak się okazało, że przecież dzisiaj to mam jeszcze urlop bezpłatny:P Ehhhh, trzeba było być bardziej myślącym jak się podania pisało. No ale dzień wolny się przydał:)

Lecę podpisać umowę na nowe mieszkanie:)

Barbara & expats in Krakow

To był genialny weekend. Dla mnie przede wszystkim ze względu na to, że mogłam spotkać ludzi, których nie widziałam 3-5 lat. I dlatego, że to byli expaci, którzy w Krakowie pracowali, po czym wrócili do swoich (i nie tylko) krajów. Miałam takie łagodne przebudzenie z amsterdamskiego snu do krakowskiej rzeczywistości. Oczywiście, trzeba było zaliczyć wszystkie miejsca, które kiedyś były na tapecie. Świetnie się złożyło, że ja też przed chwilą wróciłam po dłuższej nieobecności. Mogłam razem z nimi cieszyć się smakiem pierogów, polskiego piwa, kazimierzowskich zapiekanek, Wściekłych psów i kamikadze, potańczyć w Przychodni i w Kitschu (never ever:)). A w niedzielę byliśmy w japońskiej knajpie. Osiem miesięcy się w Amsterdamie wybierałam i... poszłam po tygodniu pobytu w Polsce:) No ale inna bajka, że z Japończykiem. Żeby polecił co wybrać i nauczył jak jeść pałeczkami. Ale marny z niego nauczyciel:P Albo specjalnie, żeby mi na złość zrobić zamówił noodle i obślizgłe grzyby:P
A do tego jedyna sala, w której mogłam zrobić rezerwację na 8 osób, to była klęcząca na cieniutkich poduszeczkach. I do tego w sali z popsutą klimatyzacją:P Ehhh, tak się umartwiać dla kawałka ryżu z rybą:P
Ale kaczusia była pyszna (no i widzę, się zaklimatyzowałam w Krakowie, sądząc po tych zdrobnieniach:P). No i to wino śliwkowe! Już wiem, że w Almie sprzedają. No to teraz mam do odwiedzenia znajomych w Cambridge, Pradze, Wiedniu, Luksemburgu ... Taaaaaa, a wolne to kto mi da???

Barbara w Polsce

Jakoś ten blog zacznie nabierać nowego brzmienia, jak będę kontynuować moje przygody w ojczyźnie. Na pewno pierwszych kilka dni to było brutalne zderzenie z polską rzeczywistością - szok kulturowy. Już nawet nie pamiętam co robiłam po powrocie. Wiem, że padało. Albo mi się wydawało:( Wiem tyle, że mój urlop, który zaczął się 17h podróżą autobusem, kontynuował podczas 11h rajdu ekstremalnego a później 60h egzaminu. Później odwiedziny znajomych i poszukiwania mieszkania w Krakowie. Myślałam, szczerze mówiąc, że będzie łatwiej! No ale dla chcącego nic trudnego, suma sumarum miałam dwa, co dla mnie jest najgorszą liczbą, bo się nie mogłam zdecydować. Mieszałam obu ale wreszcie mam - pokoik na Kalwaryjskiej:) Podgórze wygrało. Lubię tam wracać. To już będzie mój trzeci raz. Zaraz lecę podpisać umowę i w piątek się przeprowadzam. Ehhh, zostawię ten fakt bez komentarza;)

W sumie to chyba dobrze się stało, że nie miałam za dużo wolnego na nic nierobienie. Bo to zupełnie nie w moim stylu i bym się tylko denerwowała, że nie mam z kim w góry jechać, czy nad wodę. Zresztą pogoda była taka sobie. Podsumowaniem ostatniego tygodnia jest miejsce "prawie" nad podium na rajdzie :P, zaliczony egzamin z tych szwedzkich studiów - wprowadzenie do strategicznego zrównoważonego rozwoju (genialne studia online, szkoda, że nie miałam na nie tyle czasu ile był chciała), znalezione mieszkanie:) Przyznam się szczerze, że pierwsze dwa, które obejrzałam mnie trochę przeraziły. Pierwsze było z dwoma chłopakami. Pomyślałam, że może być dobra odmiana, skoro oboje byli pracujący. No ale to było od lipca. A drugie - hmmmm. NO comment. Niby też pracujący, ale w ogłoszeniu napisali tak, myślałam, że to dziewczyny! Chyba nie współlokatorki szukali, ale kury domowej. I strasznie byli zawiedzeni, że jednak nie chciałam. Tam to nawet za darmo by się normalnie nie dało mieszkać. No chyba, żeby koledzy kaca po sobotniej imprezie odsypali:P

Barbara się żegna z Amsterdamem

Już się dłużej nie dało przesuwać tego terminu - koniec mojej praktyki zbliżał się wielkimi krokami. Choćbym nie wiem jak chciała zostać to jednak obowiązki w Polsce wzywają. No ale oczywiście nie mogłam wyjechać bez pożegnania. No i ci co mnie znają, domyślą się także, że nie mogłam wyjechać bez skreślenia ostatnich kilku pozycji na liście rzeczy do zobaczenia/zrobienia w Amsterdamie. Moje pożegnanie trwało około tygodnia. Albo i nawet dwóch, biorąc po uwagę portugalską kolację:) Po niej miałam jeszcze możliwość uraczyć moje kubki smakowe portugalską wędzoną rybą (ale nie pytajcie o nazwę). Skoro zapraszają to się nie odmawia. W ramach podziękowań do godziny 2 nad ranem kibicowałam koleżance na karaoke. No i skromnie powiem, że dzięki mnie zajęła ex aequo pierwsze miejsce. No ale co tu dużo mówić - dobra jest:) Oczywiście nie puściła mnie tak łatwo i jeszcze 2 godziny świętowałyśmy na parkiecie. W domu wylądowałam po 4, a dodam tylko, że to był czwartek;) O dziwo w pracy byłam zaskakująco efektywna i kreatywna (może tą metodę trzeba w przyszłości przetestować jeszcze raz? :P). A po pracy jak to w piątki na drinki - tym razem moje pożegnalne. No i jak tu nie iść??? A jedyne o czym marzysz to spać:(

Fajnie było, pogoda cudna i nad Amstelem się fajnie siedziało. Tak fajnie, że z mojego planu iść do domu i spać za dużo nie wyszło bo dostałam zaproszenie na imprezę w Portugalczykami. Coś a la podwójna randka - w moim przypadku do tego w ciemno. No ale czego się nie robi dla znajomych?! Odkryłam kolejne dwie fajnie knajpy (w samą porę jak wyjeżdżam:P). Jedna to minibar (na Prinsengracht). Idea jest prosta - przychodzisz, zostawiasz dokument tożsamości albo dane karty kredytowej, dostajesz kluczyk do swojej lodówki i pijesz ile chcesz, a płacisz przy wyjściu. Oczywiście gra DJ i można potańczyć między stolikami. No ale pewnie ciekawi was co z tymi randkami:P Kolega koleżanki okazał się jak Travolta żywcem wyjęty z Summer Nights:) Identyczny fryz, styl no i taniec:) A jeśli chodzi o jego kolegę, to całe szczęście pozory mylą, bo pierwsze wrażenie nie było pozytywne. Co prawda Travoltą się nie okazał na parkiecie, ale nudno nie było. No i potwierdził stereotyp, że wszyscy Portugalczycy świetnie gotują i znają się na muzyce. No ale to by było na tyle, bo jednak brak snu mnie pogonił do domu. Tym bardziej, że na sobotę miałam zaplanowaną polską biesiadną imprezę.
Nie, żebym planowała biesiadę, ale tak wyszło:P Jak zaczęłam się ogarniać z pakowaniem, to odkryłam dość pokaźne zasoby wysokoprocentowego trunku, które zdecydowanie trzeba było opróżnić przed wyjazdem. Zakupiłam w pobliskim polskim sklepie sok malinowy oraz sos tabasco, żeby uraczyć wszystkich "Wściekłymi Psami". No i do tego poncz, bo jak się okazało, przeważała płeć piękna i domyślam się, że ciężko by ją było namówić na zwykłe shoty! Do tego koreczki, bo co jak co, ale zagrycha do wódki musi być. Po takiej degustacji poszliśmy podbijać de Pijp, a później Canvas, ale jak zwykle wylądowaliśmy w Coco's. To coś jak krakowski Kitsch - gdziekolwiek ktokolwiek się bawi, to najpóźniej o 5 i tak tam wyląduje:P
Było fajnie, do domu wróciłam nad ranem, mocno po wschodzie niestety. Znowu poznałam mnóstwo ciekawych indywidualności, w tym instruktora salsy. Teraz jak wyjeżdżam??? Czy to jest jakieś hasło klucz - wyjazd i tyle rzeczy się dzieje:) Chyba więcej w ostatnie dni niż w poprzednie pół roku:P
W niedzielę wszyscy odsypiali, ale niedługo, bo zaplanowałam ostatnią grę frisbee. Tym razem zmieniliśmy park na Westerpark, no ale chętnych było mniej niż zwykle (ehhhh, szkoda, że expaci wyjechali, bo było paru dobrych graczy). Ja tam porzucałam, ale właściwie to mogłam sobie darować, bo skończyło się siniakiem na piszczelu, po tym jak mnie kolega trafił. Pamiątka jest:P
Na dowód powyżej postawionej tezy, przyszedł znajomy mojej koleżanki z pracy i przyniósł domowy hummus i najlepsze piwo świata. Potwierdzam, że zarówno jedno jak i drugie było genialne! Dzięki Ci Fernando:) A kolega nawet nie grał!
Poniedziałek to był mój czas na relaks i psychiczne przygotowanie do pakowania. Kto mnie zna wie, że tego nie znoszę i aż się sama dziwię, czemu jeszcze do wprawy nie doszłam. Przecież średnio co pół roku się gdzieś przenoszę. Brrrr, aż mnie ciarki na samą myśl o tym przechodzą!
Po wielu próbach ogarnięcia chaosu po prostu wyszłam z domu i pojechałam rowerem przed siebie. Plan miałam taki, żeby się zgubić, co jednak nie jest łatwe w Amsterdamie. Przynajmniej nie dla osoby, która jako tako się w terenie orientuje. No ale udało mi się odkryć przynajmniej nieznane miejsca. I tak przez półtorej godziny. Genialne uczucie, polecam każdemu na odstresowanie - nocna wycieczka rowerem (po Amsterdamie, bo nie gwarantuję wrażeń i bezpieczeństwa w innych miastach:P).
We wtorek zrobili mi w pracy niespodziankę i przed zakończeniem zwołali wszystkich, przygotowali drinki i przekąski. Mój manager wygłosić mowę (mówiłam już, że kocham Hiszpanów i ich zorientowanie na ludzi?!). Przyjemnie było posłuchać i dowiedzieć się parę dobrych rzeczy o sobie. Już trochę mniej, żeby coś odpowiedzieć, bo oczywiście się nie przygotowałam (no przecież to nie jest ceremonia rozdania Oskarów:P) Oczywiście tradycji stało się zadość i dostałam obrazek Amsterdamu. Czerwony. I, ku mojemu zdziwieniu, ale pozytywnemu - mniejszy niż inni. Pozytywnemu, bo się martwiłam jak ja takie duże ramy przewiozę:) Jak się już gdzieś w Krk ogarnę to będę musiała na ścianie powiesić. Tuż obok mojej osobistej kolekcji zdjęć, których mam dobre 10GB!
No i wreszcie środa - ostatnie pół dnia w pracy. Ostatnie zamykanie spraw, porządkowanie biurka, pożegnanie no i oczywiście placki. Upiekłam ciasto i zaniosłam - niech mnie słodko pamiętają:)
Znajomi mi urządzili ostatnią imprezę. Zaczęło się od browaru w wiatraku i lokalnego piwa (jasne 7% alc.!), a skończyło oczywiście w Coco's. A nie, byliśmy na końcu w innej knajpie. Wreszcie coś nowego!!! Mogę powiedzieć, że się wytańczyłam:)
Nie powiem, żeby mnie te pożegnania psychicznie nastawiły do pakowania. Wstałam ok 10 i próbowałam "tych kilka rzeczy", których nie wywiozłam na święta spakować do mojej gigantycznej walizki. Niestety przy ilości ciuchów, butów i takich tam, walizka okazała się być mała jak torebka kopertówka. Parę "Drobiazgów" musiało zostać. Jest powód, żeby wrócić. A kiedy i na jak długo to się okaże. Plan C to ćwierć (pół?!) maraton amsterdamski:)
No nic, żegnaj Amsterdamie, witaj siedemnastogodzinna podróżo autobusem:P