poniedziałek, 19 grudnia 2011

Barbara w SPA

Nie co dzień trafia mi się okazja pobytu w termach i czterogwiazdkowym hotelu, dlatego postanowiłam opisać moje wrażenia. Raczej ku przestrodze tych, których nie wiedzą, że 650zł można lepiej zainwestować - bo tyle wart był voucher, który mi podarowano (nie będzie chyba tajemnicą, że pobyt ufundowała Grupa Onet, bo taka nazwa widniała na kopercie). Voucher obejmował pobyt jednodniowy dla jednej osoby w Hotelu Bukovina w... nie zaskoczę chyba nikogo, że w Bukowinie Tatrzańskiej.
Pobyt obejmował obiadokolację (swoją drogą kto je kolacje o 17.00???), śniadanie i nielimitowany pobyt w basenach termalnych. Głównie te termy mnie skusiły i lokalizacja u podnóża Tatr. Albo raczej to, że nikt u mnie z rodziny nie chciał jechać a ja się zaoferowałam i później już się było głupio wycofać, a voucher trzeba było w tym roku wykorzystać. Przy rezerwacji Pani się bardzo zdziwiła, czemu tylko dla jednej osoby i na jedną noc, skoro oni po 4 takie sprzedają, żeby było dla pary na cały weekend. Tłumaczę jej, że taki wylosowałam, a ona na to, żebym moze poszukała właścicieli pozosotałych kuponów. Całe szczęście się nie upierała przy swoim absurldalnym pomyśle, dopłacać też nie musiałam, żeby dostać jedynkę:) W sobotę nadeszł ów dzień. Zrezygnowałam z jazdy samochodem - jazda po Zakopiance nie nalezy do przyjemnych, poza tym w górach panuje zima i nie chciałam wylądować w jakimś rowie czy innym. Tak najzupełniej szczerze mówiąc to miałam ochotę poczytać w trakcie jazdy a nie stresować się za kierownicą. No i autobusem jest ekonomiczniej, a i okazało się, że przystanek rzut beretem od hotelu. Tak właście to mnie kierowca wyrzucił pod samym hotelem, ale to się nazywa wrodzone szczęście:) Hotel czterogwiazdkowy to był dobry powód do użycia mojej czerwonej walizeczki - zdecydowanie bardziej odpowiedniej w takie miejsca niż plecak górski - ale w lecie lub przy jeździe samochodem! Na nic mi przyszło szpanerstwo, bo się trochę kółka w kopnym śniegu boksowały, no ale co poradzę? :) Swoją drogą parkingowi powinni się byli rzucić do pomocy a nie tylko dzień dobry!
Na miejscu byłam dużo za wcześnie - tj. 2h przed rozpoczęciem doby hotelowej, ale i tym razem uśmiechnęło się od mnie szczęście, bo pokój już był przygotowany. Po otwarciu drzwi moim oczom ukazał się przestronny pokój - dużo większy niż ten, który obecnie wynajmuję. Baaa, łazienka była chyba większa niż mój krakowski pokój:P Szybko się zakliamtyzowałam i rozpakowałam (czytaj - otworzyłam walizkę). Zresztą nie zajmuje to aż tak dużo czasu... No i pozostało czekanie do obiadokolacji wypełnione oglądaniem telewizji. Ja nie wiem jak ludzie mogą tyle czasu spędzać w hotelach! Przecież tam jest strasznie nudno!!!! To było zanim poznałam hasło do internetu:) Po jakiejś godzinie mogłam wreszcie zejść coś zjeść, zresztą już mi zaczęło w brzuchu burczeć. Pani w restauracji mnie poinstruowała co i jak i... wtedy zaczęły się katusze. Zamiast dać mi jedną, góra dwie opcje do wyboru, był szwedzki stół. Samych zup było trzy, a dań ze cztery i dodatki. Nie musze mówić, że katusze to dla mnie konieczność wyboru jednej opcji, maksymalnie dwóch... No ale chyba nie będę was zanudzać opisem zupy szpinakowej i smakiem jagnięciny:P Tego drugiego raczej nie polecam. Ryba była zdecydowanie lepsza! No cóż restauracja chyba niedorównywała gwiazdkami hotelowi. Po godzinnym trawieniu połączonym z próbami połączenia się z netem nadeszdł czas na główny punkt programu, czyli termy. Zgodnie z instrukcją pani z recepcji ubrałam szlafrok i zjechałam do piwnicy. Całe szczęscie tłumy były umiarkowane i dało się popływać, chociaż nie wiem kto projektuje kwadratowe baseny - w takich to nie wiadomo, w którą stronę płynąc i zderzenia zdarzają się nad wyraz często! Zresztą nie na zwykły-niezwykły basen przyjechałam. Poszłam pozwiedzać kompleks - najpierw trafiłam na basen zewnętrzny, zadaszony co prawda, ale tak wiało z boku, że i tak miałam peeling ze śniegu. Swoją drogą niegdy nie widziałam tak ubranego ratownika. Tzn na służbie:) Miał chyba więcej warst niż Toprowiec:) A i deska ratunkowa była nieźle oblodzona. Całe szczęście nie planowałam się topić, a że ja raczej trzymam się planu to i nie musiałam patrzeć na walkę ratownika z deską przymarzniętą do płotu. Takich zewnętrznych basenów były jeszcze ze dwa - jeden dla niepoznaki nazwany jaskinią z jednokierunkowym prądem. Jacuzzi to każdy zna, więc tu się nie ma co rozpisywać. Fajna była zjeżdżalnia. Oczywiście pierwszy zjazd był mega wolny - nie wiem co robię źle, ale chętnie wezmę jakieś lekcje ze zjadów:) Drugi i kolejne razy już szybciej zjechałam, także widać, że robię drobne postępy;) Ostatnim miejscem było pięterko i jakieś bagienka. Dwa półkola, w których obowiązywał ruch zegarowy i zmiana na dźwięk dzwonka. Oczywiście zadzownił sekunde po tym jak zajęłam stanowisko... ostatnie;P Ale co tam - ubaw miałam obserwując ten taniec synchroniczny, w którym i ja wzięłam udział:) Po powrocie do głównego stawu załapałam się jeszcze na wodny aerobik. Swoją drogą jeszcze nie wiedziałam, żeby wodny aerobik robić nad wodą i to na siedząco - ale ja się nie znam najwidoczniej. Po prawie trzech godzinach moczenia mi się znudziło i wróciłam do pokoju. Tym razem moje plany nie doszły do skutku, bo chciałam pozwiedzać hotelowe kluby, ale usnęłam przed TV i w sumie to spałam do rana. Obudziło mnie niebieskie niebo - raczej budzik, ale niebo było pierwszą rzeczą, którą ujrzałam. Jako, że się nie lubię nudzić, a po śniadaniu miałam jeszcze 1,5h do wymeldowania to poszłam popływać. Zupełnie inaczej - po pierwsze pusto, bo byłam może trzecią osobą, po drugie już nie wiało śniegiem w twarz. Ahhhh przyjemnie. No ale się trzeba było zbierać i wtedy się okazało, że suszarka w pokoju nie działa - haaaa wiedziałam, że coś będzie nie tak.
Punktualnie o 11 oddałam klucz do pokoju i poszłam na spacer z aparatem. Wróciłam się po walizkę, bo stwierdziłam, że jednak mi się nie będzie chciało wracać za 2-3h do hotelu, a chodniki odśnieżone, drogi czarne a później to tylko w karczmie na grzańcu będę siedzieć więc luzik. No nie do końca, bo śnieg się zaczął topić na chodniki u sie breja zrobiła, a droga była czarna od żwirku, który niespecjalnie przypadł kółkom od walizki do gustu. Bez sensu się było wracać, tym bardziej, że na górce czekały na mnie bajeczne widoki na Tatry. Aż mi dech w piersiach zaparło jak było cudownie. Nie wiem ile tam czasu spędziłam, ale aż mi buty przemokły. Poszłam wzdłuż głównej drogi w poszukiwaniu po pierwsze przystanku skąd odjeżdża autobus do Krakowa, a po drugie karczmy, gdzie mogłabym przeczekać. Doszłam do końca Bukowiny, a było to w dolinie i nic! Większość było pozamykane. Baaa, wszystkie. No to się wróciłam, bo w jednej widziałam jak ktoś wchodził i całe szczęście dobrze mi się wydawało! Jak na prawdziwą karczmę góralską przystało serwowali tam... pizzę i makarony! Nie wiem od kiedy to jest nasza narodowa potrawa i specjalność! Aaa i żeby nie było tak dobrze, to kuchnia dopiero od 14.00 (a autobus miałam o 14.30). Musiałam się obejść smakiem, bo o smażonym oscypku z grilla mogłam sobie tylko pomarzyć. Buty wysuszyłam przy kaloryferze, a ja grzałam się grzanym winem i zabijałam czas czytając książkę. Ciszę zburzyło dwóch gości - jak się okazało mieli szkolenie z robienia kawy. Przyznam się bez bicia, że trochę podsłuchiwałam, czy się nie mija z prawdą, bo przecież pracowałam trochę jako barista;)Ahhhh, aż mi ślinka zaczęła cieknąć na myśl o dobrej kawie, tym bardziej, ze grzaniec mnie trochę przymulił. I wtedy stał się cud - jako jedynej klientce dali mi do degustacji specjalność Kawę LAtte po góralsku (czyli z alkoholem 40%). To by strzał w dziesiątkę:) Dobre (no teraz mogę zupełnie szczerze powiedzieć, że trochę za mleczne jak dla mnie), a nawet bardzo dobre. Rozgrzewające a tego mi trzeba było :) Teraz już nie wiem czy to ja głośno myślę, czy to była inicjatywa właściciela karczmy:) Aaaa i dobra wiadomość dla wizytujących Bukowinę. U Janosika będą też regionalne potrawy. Oni dopiero co otworzyli lokal:) Podsumowanie wyjazdu: Hotel: 5/5 Jedzenie: 4/5 (za zimne jak dla mnie i koktajl truskawkowy się sończył akurat przede mną) Baseny: 3.5/5 Czegoś mi tam brakowało, ale jeszcze nie doszłam czego... Lokalizacja hotelu - 5/5 za góry, 1/5 za zadupie, skąd żadne autobusy nie jeżdżą o normalnych porach:P Generalnie polecam się na przyszłość:) A i w żadnym wypadku powyższy tekst nie zawiera product placement (czyli płatnej reklamy) :P A na dowód jak tam ładnie i że w Polsce jednak jest śnieg, załączam zdjęcia:)

czwartek, 17 listopada 2011

Barbara i niedziela trzynastego

Okazuje się, że nie tylko piątki są pechowe. Wracałam w niedzielę od znajomych z Cambridge. Pociąg punktualnie przyjechał na lotnisko, obyło się bez kolejek i przeszukiwania bagażu w poszukiwaniu rzekomo niebezpiecznych substacji. No może wino japońskie w mikroskopijnych buteleczkach 50ml wzbudziło zainteresowanie, ale się udało. Nie było obmacywania. Pełna kulturka. Jak zwykle czasu an zakupy nie miałam w ogóle. Nie mówiąc już o miejscu (no bo gdzie bym spakowała 2x Baileys 750ml???) U konkurencji (czytaj Pret a Manger) zaopatrzyłam się w lunch i kawę i oczekiwałam na podanie numeru bramki. 40. Jak zwykle gdzieś na szarym końcu. Tyle dobrze, że już nie trzeba było jechać tym pociągiem. Bramkę można było z daleko poznać po tłumach. Tlyko Polacy ustawiają się w kolejkę (o ile kolejką można nazwać te piramidy) na długo przez otwarciem bramki. Tak jakby komuś miało braknąć miejsca! Ewentuanie na bagaż, ale przecież nie siedzącego! Chwilę grozy przeżyłam jak już się zbliżałam do kontroli paszporto-biletowej. Jeden z obługi wyrywkowo sprawdzał do większe bagaże i nie dał się udobruchać nikomu, kto starał się go przekonać, że przecież to jest lekkie/małe/ itp itd. Postanowiłam spróbować na mój sposób przejść - czyli plecak na jedno ramię - to od strony zewnętrznej od sprawdzającego i z uśmiechem a la "to jest lekkie jak piórko" przejść jak gdyby nigdy nic. Do tej pory działa. Ale może dlatego, że jestem drobna i podobno wzbudzam sympatię jak się uśmiechnę ;) O tak:) Zajęłam miejsce i czekałam aż się wszyscy upchną. Po raz tysięczny wysłuchałam co robić w razie - odpukać w niemalowane - wypadku, o mało nie dałam sobie wcisnąć magazynu HELLO (takie usługi sprzedaje teraz Ryanair!!!) - czekałam tylko na start - ciemność i ciszę i błogi sen. No ale najpierw czekaliśmy na kogoś, kto przybiegł zdyszany, później nas wreszcie zamknęli i zaczęli holować, aż wreszcie... stanęliśmy. Przyznam się szczerze, że już mi powietrza zaczęło brakować i robić się nie przyjemnie. Wreszcie ktoś przyszedł, to otworzyli drzwi. No ale komunikatu nie dali żadnego. Trochę się zrobiło poruszenie. Pocztą pantoflową się dowiedziałam, że coś jest nie tak, ale nie wiedzą co i czekamy. Minęła godzina. Wreszcie odezwał się pilot - problemy techniczne. Polecimy do Krakowa, ale nie tym samolotem. Nasza stwerdessa przetłumaczyła to tak, ze ludzie się w momecie rzucili do wyjścia. szkoda, że im nie dodała, że najpier czekamy aż tamten przyholują i sprawdzą, a później przetransportują bagaże. No i wreszcie z 20min później już siedziałam w kolejnym samolocie. Udało mi się nawet zająć miejsce przy oknie:) Niby taka mała rzecz, a 1h40 opóźnienia. Całe szczęście, że jednak w Krakowie lądowaliśmy, a nie w Katowicach i że nam się podwozie wysunęło. No bo co by się mogło zdarzyć jakby to był piątek trzynastego? :P

niedziela, 30 października 2011

Barbara biegnie maraton

A właściwie półmaraton:) Zaczęło się dawno temu od przygotowań do majowego rajdu ekstremalnego, później było frisbee, rower, zumba, i inne takie. No i oczywiście poranna przebieżka od czasu do czasu:P Ale do czasu aż znajomy przygotował mi intensywny trening. I wtedy odkryłam, ze bieg to nie to samo co trucht i że trzy miesiące to jednak nie jest aż tak dużo czasu, żeby się przygotować do półmaratonu. I jeszcze dużo innych ciekawych rzeczy, ale nie wypada z siebie robić kompletnej blondynki,tym bardziej, że ci, którzy nie znają mojego naturalnego koloru włosów mogliby jeszcze w to uwierzyć! Trening zaczynał się... słabiej niż moje autorskie przebieżki. No ale to tylko pierwszy tydzień, a było ich 11!!!! Plan dość szybko poszedł w odstawkę, bo intensywna gra frisbee dwa razy w tygodniu połączona z 3x bieg spowodowała, że kręgosłup zaczął się buntować. A później kolana, stopy i tak przez co najmniej 2 tyg. Stwierdziłam, że wszystkiemu winny jest asfalt i zaczęłam biegać po trawie. No ale jak o mało nie wpadłam do Wisły wymyśliłam, że może jednak przydadzą mi się nowe buty!!! Wysłużone ribuki poszły w odstawkę, a nowiutkie NB od razu musiałam wypróbować. Wrześniowe poranki są jeszcze ciemne, a nowiutkie bieluśkie adidaski skutecznie oświetlały drogę. Przyznam się, że różnica była ogromna, ale pewnie każdy by tak stwierdził wydając tyle kasy. Możliwe, że był to jeszcze szał pozakupowy, ale nie mogłam potwierdzić ani zaprzeczyć, gdyż w kolejnych dniach grałam w turnieju frisbee, a później złapało mnie tak straszne przeziębienie, że o jakimkolwiek sporcie mogłam sobie pomarzyć. I tak przez tydzień "odpoczywałam" przed maratonem, a z każdym dniem traciła nadzieję, że będę w stanie wystartować. Już miałam odpuścić, ale w końcu nie po to leciałam te parę tysięcy km, nie po to kupiłam buty i nie po to trenowałam bieganie (bo ja tak właściwie nigdy nie byłam wielkim entuzjastą tego sportu:P), żeby teraz odpuścić. Zachowałam jednak resztki zdrowego rozsądku i stwierdziłam, że o wszystkim zadecyduje moje samopoczucie w niedzielny poranek. Pogoda w Holandii mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła. jazda na moim rowerze, spotkania ze znajomymi, kieliszek wina, dobre jedzenie, trochę tańca - to wszystko mnie uzdrowiło:) No ale o maratonie. W sobotę pięć minut przed zamknięciem stadionu udało mi się odebrać pakiet startowy składający się z numeru i chipa i vouchera na koszulkę. Szukając punktu odbioru koszulek, natrafiłam na punkt informacyjny, gdzie upewniłam się, skąd jest start, jak się dostać na start (całe miasto było zamknięte i jedyna droga nie metrem to zupełnie okrężna). Wydębiłam agrafki do przypięcia numerka i... zostałam jeszcze zapewniona, że w każdej chwili mogę zmienić trasę z 21km na 8km. Muszę tylko pamiętać, że 8km zaczyna parę godzin wcześniej:) Jedyne co, to nie rozwiązałam kwestii umocowanie chipa, ale tutaj niezastąpiony okazał się wujek google. Przy okazji dowiedziałam się paru innych ciekawych rzeczy o przygotowaniu do biegu (że też wcześniej nie wpadłam na to, żeby poczytać o takich rzeczach:P. I tak na przyszłość, te worki na śmieci to żadna ściema - rzeczywiście ludzie w tym biegną a później wyrzucają, jak się już rozgrzeją:) Na stadion przyjechałam rowerem, bo to był jedyny rozsądny środek transportu. Owszem zgubiłam się i wybrałam chyba najbardziej turystyczną trasę. Zaczynałam dość późno, ale miejsce parkingowe jeszcze znalazłam. Zresztą rower trochę mnie rozgrzał. Byłam zbyt wcześnie, bo zdążyłam się trochę zestresować tym, że wszyscy byli super przygotowani. Każdy miał co najmniej jeden gadżet ze sobą, który z założenia miał ułatwiać bieg. Ja do tego podeszłam na luzie. Żadnych zegarków, żadnego obciążenia mikrobidonami, żadnych worków - nic. Upewniłam się tylko, że mam numerek i chipa na sznurówce i udałam się do boksu startowego:) Poprzyglądałam się ludziom naokoło, szukając kogoś, kto choć trochę przypomina mnie. Zupełnego żółtodzioba. Wreszcie przed 14 wyruszyliśmy (mniemam, że zgodnie z czasem, czyli o 13:52). Dawno w takim tłumie nie byłam. Bieg to był po kilkuset metrach dopiero. Ale i tak nie wiem co się działo przez pierwszy kilometr, bo po kilkudziesięciu metrach złapała mnie kolka! Głupio mi było się zatrzymać, próbowałam wielu sposobów, a najskuteczniejszym okazało się wmawianie sobie, że to nie boli. No i się przyzwyczaiłam chyba. Tak minęły pierwsze 4km. Po drodze mnóstwo ludzi wiwatujących i dopingujących, orkiestry i muzycy porozstawiani co kilka km. Na czwartym km był zegar, który wskazywał coś koło 50min. Trochę mnie to zdezorientowało, bo ani nie czułam, że biegłam 50min ani, że dopiero 4km. W tym czasie to ja 10km przebiegałam!!! Dopiero jak sobie uświadomiłam, że to czas dla pierwszej grupy to się uspokoiłam. Wtedy też był pierwszy punkt z wodą i takimi tam. Rada na przyszłość - poćwiczyć picie z kubka w trakcie biegu. I to nie wodę, ale słodki, klejący napój izotoniczny! Przyznam się, że trasa na południu miasta biegła przez nieznane mi zakątki miasta. Tak podziwiając przebiegłam kolejnych 4km, później minęłam tabliczkę 11km, ustanawiając swój życiowy rekord:) Chwilę się zdziwiłam, że nic nie czuję. Tzn zmęczenia. Odnalazłam "Swoich", czyli dwie osoby, które mniej więcej biegły ze mną od początku i kontynuowałam bieg, bojąc się nie przyspieszając za bardzo, żeby nie opaść z sił. Tabliczki 13km, 17km wywołały już radość na mojej twarzy. 19km i park! Tam wypatrywałam znajomych, którzy mieli mnie dopingować. Ale jednocześnie wymijałam tych, którzy takowych spotkali. Ostatnie 2km postanowiłam trochę przyspieszyć. Na dwudziestym kilometrze zaczęłam wyprzedzać zdychających ludzi. Ostatnie 500m, wreszcie stadion i 200m do mety. I tu już sprint jak nigdy i... META! Dopiero jak się zatrzymałam, zgięłam się w pół i miałam nie lada problem się wyprostować. Ale ciekawość zwyciężyła. Musiałam się dowiedzieć jaki miałam czas. Była 16:54 według jakiegoś pana. 2h! Czyli zgodnie z szacunkiem:) Duma, radość i... smutek, że jednak nikogo nie było. Tym bardziej, że co chwila ktoś dostawał kwiaty. No ale ja dostałam pamiątkowy medal. Jak wszyscy pozostali:P Później zdanie chipa, trochę owoców, picie i po 30min dotarłam do punktu, żeby odebrać depozyt. A już po kilku godzinach wyniki były na necie. 1:57:33!!!!! 1206 kobieta w półmaratonie (czwarta Polka!) :) Dokładnie w połowie stawki wszystkich biorących udział, czyli ok 12tys osób!!!! Jednak warto było. A wolę nie myśleć, co by było jakby wszystko poszło jak z płatka... Pewnie nie miałabym zakwasów przez 4 dni:P Ciekawostka na koniec - te same mięśnie odpowiadają za bieganie, co za... schodzenie po schodach:P Przeklęte samoloty! Na koniec dowód:)

poniedziałek, 10 października 2011

Barbara starts a photography course

The time has come for me to subscribe to a photo course. From a wide range of schools, courses I decided to choose the one that suits me the best. It means that it is affordable, not far, fits my busy schedule and where groups are not too big. The choice was a Digital Photography course. Irony, as I need to improve my technique in order to start a reflex camera experience:) The lecturer or I should say practitioner is quite nice. Funny guy who wears snickers and Donald Duck yellow tshirt and trauserrs called dungarees:) He is a reportage photographer. And the group is very various. Three guys and two girls. During our first workshops I had many of A-HA moments as I have finally learned how the things work in theory. I knew the practice but had no idea when people where saying some names. Lens stop, Focal lenghts, time - have noc secrets anymore. Or better say - very little:P Very important tip from lesson no1 - manual mode is used only in studio sessions. Definitely not ouside. And tip no 2 - when AF always choose the middle focus point (or whatever it is called) as the side ones are less accurate. And then frame. Something I don't truly agree with - always record in RAW format. Well, when you are limited as much as me by the hardware and disc sapce - you may not have a choice. But I'll give it a go, what means I need an extra SD card!!!! During second workshops we were supposed to bring our best shots for critics and opinion. Well I must say that both of us - me and the pro- are alive so it went quite ok:P Of course I was very stubborn to claim that my poppyseed photo is the best one and making the foreground and background blurred when the middleground is focused proves the uniqueness of this photo. Well... he was not so convinced and I took this photo almost 10 years ago. I should have asked someone to double check my choice as we were supposed to choose out best photos - not our most favourite one:P
Anyway Scottish puffin, Czech Dancing House, Slovenian kayaks, Amsterdam Canals (yep I challenged my exhibition photo:), Dutch surfer aka butterfly and a snowflake from Zakopane. He did not like though photos of planes. If I knew he has flying phobia, I would never shown him my spotting photos!!!! :P Apart from those precious tips I've learnt how to use my polarizing filter properly (btw I have just realzied that I didn't use it yesterday during frisbee tournament:((((

środa, 21 września 2011

Barbara u laryngologa

Tydzień bez lekarza to tydzień stracony. Jak nie mam jakiejś wizyty, czy badań do odebrania to się czuję dziwnie zdrowa:P Chociaż w przypadku wczorajszej wizyty, to jednak okazuje się, że to ja jestem hipochondryk, bo wyniki są super. Wczoraj miałam umówioną wieki temu wizytę u laryngologa. Ustawiłam sobie przypomnienie w telefonie dzień wcześniej, bo wizyty na NFZ trzeba umawiać z trzy miesięcznym wyprzedzeniem, a przez ten czas człowiek jest w stanie zapomnieć, że mu coś dolega:P A skąd potrzeba takiej wizyty? Przeprowadziłam się na najgłośniejszą ulicę w mieście i po prostu w godzinach zjazdu wszystkich tramwajów do zajezdni nie słyszę własnych myśli, a że zdarza mi się głośno myślec to pomyślałam, że coś jest nie tak;) Miałam to wątpliwe szczęście być ostatnią pacjentką. Może i pani doktor odetchnęła z ulgą, ale nie pani, która robi te dziwne badania. Powyzywały się przy mnie. Do tego pielęgniarka nie omieszkała rzucić parę tekstów pod adresem pani doktor przy mnie, po czym zaczęła mi tłumaczyć na czym badanie ma polegać, zakładając jednocześnie na uszy dość szczelne słuchawki. No i zaczęło się ogłuszanie. Jak natężenie dźwięku było bliskie moim tramwajom zdziwiona zapytała lekkim krzykiem, czy naprawę nic nie słyszę. Jak nie! Głuchy by usłyszał i z pretensjami, że przecież miałam mówić TAK jak zacznę słyszeć dany dźwięk. Ehhhh, to widocznie było to co mi umknęło w momencie gdy mi założyła słuchawki na uszy. Ale wolałam tego nie skomentować, w obawie przed tym, że mi zapoda jakieś ultradźwięki, których moje bębenki nie przeżyją. Później jedyne TAK powtórzone z 20 razy średnio co 2sek. Jak gra na refleks jakiś:) I diagnoza - wszystko w normie, czyli słyszalność w granicach 10-20dB. Oznacza to, ze kiedyś musiałam mieć chyba słuch absolutny, skoro ja czuję, że słuszę gorzej. Ach - żegnaj kariero muzyka! A nie słyszę, bo - i tu cytat - "mogę być przemęczona, osłabiona, nieskoncentrowana, czy po prostu nie zainteresowana słuchaczem". A więc niepotrzebne skreślić i jak ktoś do mnie coś mówi to się zastanowić najpierw:P A tak serio to przyczyna jest troszkę inna, ale co tam. Aaaa i magnez mam brać. Magnez jest dobry na wszystko - czyżby jakaś akcja była ogólnopolska - bierz magnez, będziesz słyszał, pozbędziesz się depresji, będziesz zmotywowany, będzie Ci się lepiej spało itp? Może warto zrobić reklamę!

czwartek, 15 września 2011

Barbara has a new hobby

I wish I lived or worked closer to the airport. I think I can be there every day now:) I have planned this trip since a very long time and finally yesterday I managed to realize my plan. Well, I was so close from not to go anywhere as it was raining all afternoon. But I did it:) I have found the best spotters places around Balice airport in Krakow, checked how to get there by bike, I noted the take off/landing schedule and I started cycling. Of course I left home a bit late so I really had to rush. Well it was "only" 15km so not so far. But, how smart of me, I realized the time of the plane flying above my head from the perfect spot will be few minutes before the actuall landing. What's more I did not checked the airline. So I aimed to be there at 6.15pm and I saw from the distance the plane coming. First I was to afraid too enter the highway (even for 100m as I was supposed to turn right after) so I had to make a U-turn and find another place. Then it turned out that the first plane was Ryanair and everyone knows that ryainer always overestimate the time so they can boost that they are always on time. So 6.08pm when it flew 100m away from me. Then I realized that it was the only one landing withing next two hours:P But there were some take offs so I moved to a new spot - perfect place for panning. And this is my new hobby. Spotting combined with panning! Panning is a ptechnique that allows to capture an objet during a movement and make it sharp while blurring the background. It is possible by moving the camera horizontally in the same direction as moving object (I am pretty sure that google or wikipedia will explain that to you better - I still have to read more about that and get a proper tripod - better than my bike's seat:P). So I tried with the planes that were taking off but they were too slow. Anyway I was busy with practicing on cars and I can say that I can apply for a photoradar positions:P On some of them you can see faces:) When I was about to leave as waiting 1,5h for one landing was a bit too long for me for planes landing/taking off. It seems that there is a secret schedule;) I also forgot that this was initially a military aiport so still some military planes lands there. And there was also a helicopter, not mentioning the perfect sun set. I love planes!!!!! I think I should look for a job near the airport or move back to Edinburgh and EAT;). I can also consider leaving close to the airport as the noise the planes make is not as frequent and only a bit louder as the one caused by the trams!!!! I am looking forward to my "holidays" and future trips. Eindhoven and London Standsted airports are the next destinations:) I have also read yesterday that Gdansk is preparing a platform for spotters. How nice of them:) Anyone in for a trip to the Polish seaside??? :)

środa, 7 września 2011

Barbara decides to become a spotter

Some of you should remember that in Amsterdam I was always talking about going to the airport and taking pictures of planes during their take off. Due to some reasons this plan was not realized. Neither in Amsterdam, nor anywhere else. Till last weekend. It all started few days before when I bought a photo magazine and where they named people like me - spotters - those who are waiting for occassions and photographing landing or taking off planes. They also mentioned that airports in Poland - Balice and Pyrzowice are very spotters friendly. Well, if you know where to go, probably that's true:) I had perfect chance last weekend to shoot some photos as I had friends from Amsterdam visiting me. Katowice aiport is better adjust as anyone can see the runway from the car park. Moreover in one of those airport builletin they had an article with marked places perfect for plane shooting:) In Krakow it is not so easy but my friends promised to show me one spot:) I am looking forward. But first I need to check the schedule as planes in Krakow do not land as often as in Amsterdam and I would not like to go there and wait hours to take a pics:P That article also mentioned airports in Germany and Switzerland as friendly to photographers so you might see me there:)

Barbara and the beauty of Krakow

wtorek, 30 sierpnia 2011

Barbara and photoblog

As I enjoy much more taking photos than writing I will change this blog into photoblog unless something happens that I have to write about:)


"The Unbearable Lightness of Being"

piątek, 26 sierpnia 2011

Barbara about Polish health service

If you think that your national health service is bad – then come to Poland. It used to be the other way round – I always complained about systems abroad but the time has come to criticize the Polish one. First of all, if you are sick – know that you have to plan it. If you are very lucky (meaning that there are doctors as your relatives) you might get a quick appointment. But usually it takes time. Days for the GP (yep!) and months for any specialists. I came back from Amsterdam in June and I wanted to make an appointment. The nearest date was…. 25th October. Still two months to come:P
There are some advantages of that. It improves our (the Poles) logistic and planning skills. As you need to plan your diseases far in advance. And think forward if you will be available. Imagine a situation when I wait 4 months for an appointment and on the day I cannot go as… public transport is on strike or there are some significant changes or other things that according to Murphy’s law will surely happen. Well, I am trying to be positive thinker but on the other hand I check the construction and other works schedule in the city:P Better safe than sorry as they say;)
There is this Polish word “kombinować” which is difficult to translate as there are so many meaning and situations when you can use it. Like the Dutch word ‘gezellig’. “Kombinować” can be translated as ‘figure out how to do something’. It usually has a slightly negative meaning. Like in a sentence “I had to figure out how not to pay so much tax this year”. This word perfectly describes what we have to do in order to make an appointment or get referral to medical examination.
So we, Polish people kombinujemy a lot! We had to do that in the past due to the communism regime and we still do it due to the fact that we are used to it and because it became part of our culture:P So it should be clear now why we behave in a certain way sometimes.
One example. Because of frisbee and jogging I have some knee problems and I wanted to do the ultrasonography. Of course I need a doctor to write me the referral. And the GP cannot write it as the specialist has to do that. So I need one to get an appointment to the specialist. So having some pain now I am lucky I am not dying from pain as I need 3 months to see the orthopaedist and probably another two to make an appointment for the USG. Nice...;) Let’s hope it won’t get worst!!! Eureka! I have to call them first and arrange them at once. I can always cancel it! So this is just an example on what happens to people when they try to “kombinować” too much:P
Anyway, I am not going to write you what is wrong with me as I feel great and no examination is gonna change that. The only thing is that I was told to do the Xray of my spine: both the neck and lumbar. So I asked the GP for the referral and she looked at me with disbelief saying that I must be nuts to do it the same day. Even the same month! As this is a large portion of radiation. What’s more I do have the MRI in between so that adds and extra portion. You might soon see the glow above Krakow:P
I had much more adventures with health service recently. The previous one was not directly mine experience but I was a witness. Tuesday last week we had our Frisbee trainings. While playing ultimate two girls run into each other and hurt themselves terribly. Both were bleeding – one cut her eyebrow ridge and other one had a huge bump of a size of golf ball. It did not look good, especially when you looked at the faces of girls. So we went to a hospital. By we, apart from the two injured, I mean myself as one of the injured was my flatmate and a French guy as the other girl was his girlfriend. The nearest hospital turned out to be an internal diseases hospital ward. As you can assume doctors were not keen to look into their eyes:P So they told us to go to the one with a surgeon. It was not so close so we cycled. And I think that that was the best time to go home as when we reached the ER we spent there 4 hours before the doctor took care of them. We were sitting there four hours to get one seam and a sticking plaster.
I liked the room names: segregation and reception area.
During those two hours I almost fainted as there were four ambulances coming with patients. The funny thing was that each person that entered the room wet out with a plaster cost of the collar-bone! You cannot imagine how boring was there. It is good we had the disc and playing cards:P
We left the emergency after midnight. And I planned to be early at home then:P A piece of advice – if you are injured call for ambulance unless you have some spare time to wait and patience!

niedziela, 21 sierpnia 2011

Barbara na rolkach

Jak się nie nauczę hamować to kolejnego wyjścia na rolki mogę nie przeżyć! Myślałby kto, że Kraków taki górzysty! No ale w końcu na Podgórzu mieszkam, skądś się ta nazwa wzięła:P
Siedziałam wczoraj "cały" dzień przed komputerem ostro pracując nad jednym projektem i wieczorem stwierdziłam, że trzeba się iść przewietrzyć. Spacery są za wolne, biegać byłam rano, rowerem to by gdzieś dalej trzeba było.. tak więc stanęło na rolkach! W końcu po coś je przywiozłam. Mało tego, celem wycieczki był lody na Starowiślnej. Bakaliowe chodziły za mną cały dzień:)Zanim się wyszykowałam zrobiła się 19.30, ale po cichu liczyłam, że przecież muszą mieć w sobotę otwarte do 20.00.
Jak tylko wyszłam z domu pożałowałam, że nie skorzystałam z żadnej innej opcji niż rolki. Ile krawężników, kostek brukowych, połamanych płyt chodnikowych, progów zwalniających!!! Kraków zdecydowanie nie jest miastem przyjaznym rolkarzom! Ani fotografom! No bo nie wspomniałam jeszcze, że wzięłam aparat - a nuż się jakaś dobra okazja trafi. No i się trafiła zaraz na początku. Słońce zachodzące nad Wisła z balonem w tle.
A czas leciał, a lody kusiły... To co ja przeżyłam, żeby tam dotrzeć to moje. To, że nie potrafię hamować to jedno, ale to, że na takich powierzchniach się nie da, to drugie!!! Już się miałam wracać, ale w końcu człowiek uparty jestem więc nie było takiej opcji, tym bardziej, że akurat szli ludzie z lodami:)

No to wjeżdżam do lodziarni - o dziwo nie było kolejki - a tam na tablicy tylko smak borówkowy! Ehhh, miałam wyjście? Wzięłam jedną gałkę i to była przedostatnia:) Ja to mam szczęście!!!

I z powrotem nad Wisłę. Jak bosko - przyjemnie, piękne niebo, i tak spokojnie - żadnych tramwajów. Mogłabym codziennie jeździć - problem w tym, że nawierzchnia jest dobra tylko przy bulwarach. Może by tak jakiś ruch zacząć na rzecz gładkich chodników, dróg i kwadratowych barierek, bo z tych okrągłych to się aparat ześlizguje i zdjęcia ruszone wychodzą:P
I ja:

wtorek, 16 sierpnia 2011

Barbara i pozytywne myślenie

To niesamowite jak bardzo pozytywne myślenie może zmienić punkt widzenia. Wreszcie, po prawie 3 miesiącach od powrotu z Amsterdamu się zaaklimatyzowałam. Nie było łatwo, ale ostatnich kilka dni mi w tym pomogło.
Weźmy za przykład ostatnią sobotą i podróż autobusem relacji Kraków-Zawiercie. Zaopatrzona w książkę (bo wstyd, ze od dwóch miesięcy jej skończyć nie mogę, ale w sumie to po pierwsze podróż do pracy nie zajmuje mi więcej niż 15min, a po drugie często jadę na rowerze, a tutaj już czytanie nie wchodzi w grę) usadowiłam się przy oknie i już ją wyciągnęłam z torebki, ale dałam się wciągnąć w rozmowę z uroczym młodzieńcem, który się dosiadł. Tak właściwie to wtedy nie takie miałam o nim zdanie, bo przysiadł się z jakimś kebabem, który roztoczył woń mięsa wokół, a smak ten chodzi za mną już dłuższy czas! Impulsem do dyskusji stała się pani siedząca przed nami, która starała się za wszelką cenę utrudnić sobie życie walcząc z firanką. Nie wiem o co jej do końca chodziło, ale w każdym razie jej walka z wspomnianym kawałkiem materiału wywołała uśmiech na naszych twarzach i pozwoliła nawiązać kontakt wzrokowy, co dla Jarka, bo tak przedstawił się ów chłopak, było sygnałem do przedstawienia się i rozpoczęcia dyskusji, która w dużej części miała jednak formę monologu. Nie miałam nic przeciwko, jako że gościu był osoba dość specyficzną, ale bardzo pozytywną. A wyznaję zasadę, że każdy ma coś mądrego do powiedzenia i od każdego się można czegoś ciekawego dowiedzieć, tylko trzeba to od niego wyciągnąć. I tu czasami pojawiają się schody.
No ale wracając do naszej uroczej rozmowy to jeszcze nie wyjechaliśmy z Krakowa a ja już wiedziałam, że Jarek jedzie do dziewczyny do Częstochowy, że jest z Jastrzębia Zdroju (Ślązak!!!), że ma dwóch braci, i że jest barmanem. Jedno z pierwszych pytań, które padło dotyczyło tego, czym się zajmuję. A chciałam mądrze zabrzmieć (a nuż znowu mam do czynienia z kimś niespotykanym) to powiedziałam, zgodnie z prawdą, że strategią rozwoju województwa. Trochę mu mina zrzedła i skomentował, że nie przyszpanuje, bo on to zwykły barman jest, co ma problemy z alkoholem, bo klienci ciągle chcą z nim pić. Jak się pewnie domyślacie, ciągnęliśmy drugi wątek, a nie strategii:P Zresztą nie sposób było nie wyczuć wonii alkoholu. Kolejna godzina upłynęła nam rozmowach na temat systemów socjalnych w Polsce i Wielkiej Brytanii, ostatnich wydarzeń z Londynu, jego braciach i ich firmach, związkach, zawiłościach pierogów z omastą, czyli skwarkami, klubie Gogo, tego jak ważna jest wierność w związku i wiele innych. No a na końcu było kulturalnie o sztuce, czyli o oryginalnym tatuażu – kolorowej podobiźnie Boba Marleya, która opasała mu całą nogę od kostki po kolano i jego motto życiowym „Don’t worry…”. Bo nie ma się co małymi rzeczami przejmować, życie jest piękne itp. Ale nie bez znaczenia na takie a nie inne filozofie życiowe pozostaje liczba promili we krwi lub ilość wypalonych skrętów. Oczywiście mój pobyt w Amsterdamie wzbudził sensację i pytanie na temat trawki. I był cały wątek o koledze, co miał kilka sklepów z dopalaczami i takiej kasy się dorobił, że już nie wiedział co z nią robić, więc kazał dziewczyną skręty robić w bikini i płacił im po 20 zeta za godzinę. Jak te podróże kształcą! A na koniec jeszcze się dowiedziałam, że korki w miastach są symbolem rozwoju, więc ku własnemu zaskoczeniu stwierdzam, że zgodnie z tą teorią Zawiercie to metropolią:P
Ciekawa jestem co takiego jest we mnie, że same indywidua przyciągam? Albo obcokrajowców. W środę mnie na piwo wyciągnięto (celowo nie mówię kto, bo oficjalnie podobno była inna wersja:P). No i okazało się, że Kraków w środę trochę przymiera po godz. 22. Na Kazimierzu ożywienie odnotowałam tylko w rejonie zapiekanek i Alchemii. W takim wypadku udałyśmy się do centrum, ale i tam sytuacja nie wyglądała lepiej. W końcu osiadłyśmy w Lizard King, gdzie grali muzykę na żywo. I gdyby nie ceny piwa to by było bardzo sympatycznie:P O innych nie wspomnę nawet, ale że już byłam w klimacie złotego trunku to nie będę narzekać na resztę. Z rzeczy, które przykuły moją uwagę był młody chłopak i.. wiekowa pani, która mu towarzyszyła. Do teraz się zastanawiam, czy to babcia była, czy po prostu „dobra” znajoma… Wtedy nie miałam czasu nad tym myśleć, bo w momencie miejsce się zaludniło Irlandczykami. Tak jakby był jakiś nalot, organizowali darmowe loty z Irlandii do Krakowa. Wszędzie Irlandczycy. A ponieważ akcent mają przyjemny a i ogólnie naród uważam za sympatyczny to nie narzekam. Tym bardziej, że od razu dwóch się do nas przysiadło;)
W zeszłym tygodniu Amerykanie, teraz Irlandczycy – a gdzie nasi? Czyżby już wszyscy Polacy byli usidleni?

Dobra, wreszcie naprawili serwer i mogę wrócić do pracy w trypie online cdn.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Barbara i tour de Pologne

Tego weekendu na pewno długo nie zapomnę:) Między innymi dzięki sobotniemu Tour de Pologne. Załatwiłam sobie akredytację na Wrota Małopolski i uzbrojona w mój cały sprzęt czyli 35mm i tele starałam się wtopić w tłum innych fotografów amatorów i profesjonalistów. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że zakup tele został wreszcie ekonomicznie uzasadniony!
No ale o wyścigu. Byłam ok. dwóch godzin przed rozpoczęciem. W sam raz, żeby zobaczyć przygotowania ekip polskich do startu. Popodziwiać rowerki, te piękne koła i błyszczące łańcuchy.
Na starcie...
Zwycięzca plebiscytu na kolarza TdP:)
Z trasy...
Peleton
Lider odcinka 6.
Zwycięzca końcowej klasyfikacji generalnej Peter Sagan ze swoją drużyną Liquigas:






poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Barbara jest szczęśliwa

Miałam tak świetny weekend, że się tego nie da opisać:) Jak trochę ochłonę, to co nieco napiszę - głównie o Tour de Pologne. Życie znowu jest piękne:)

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Barbara i przygoda z PKP

Jak sprawić, żeby poczuć się jak za dawnych studenckich lat? Wystarczy w niedzielę przejechać się PKP. Wsiadłam wczoraj w pociąg relacji ? - Zawiercie - Wrocław. Już w Zawierciu cieżko było nawet z miejscem stojącym. Stałam w przejściu, a tu jak na złość ktoś chyba ludziom laksigenu pododawał do jedzenia, bo jeden za drugim się pchali do toalety, przeszkadzając mi w czytaniu. No ale w okolicach Dąbrowy szczęście się do mnie uśmiechnęło i wysiadł jeden pan, który zajmował miesjce siedzące:) I to w przedziale tuż obok mnie. I tak już do Gliwic siedziałam.
Jazda PKP to dla mnie zawsze chwile do przemyśleń, obserwacji ludzi i zachowań. Tym razem było dość nudno:P Tylko raz się pozytywnie zaskoczyłam jak jeden pan, mocno wskazujący na spożycie, a raczej spożywanie:P się rzucił jakiejś pani pomóc torby wystawić z pociągu, bo przecież obiecał.
Ciekawiej było w drodze powrotnej. Pociąg tym razem jechał z Poznania do Krakowa. Tutaj już prawie na drzwiach stałam. Stwierdzam, że jazda koleją zbliża ludzi:P Miałam znowu tą nieprzyjemność stać w okolicach toalety.I chyba należałoby sformułować nowe prawo Murphiego. Im większy tłok, tym większy ruch w kierunku toalety. A żeby mało było specyficznych zapachów, które zwykle towarzyszą tego typu miejscom - to tym razem pod toaletą rozłożony był duży wilczur, który na swojej sierści przewoził wszystkie możliwe zapachy, z zakresu tych mniej przyjemnych niestety.
W Katowicach wszyscy siedzący postanowili wysiąść, na co akurat nie mogę narzekać, bo znowu siedziałam. Ale ta monotonia jazdy to mnie uśpiła. Obudziła mnie za to ciekawa konwersacja. Ahhhh ten brytyjski akcent. Dwóch młodzieńców sobie rozmawiało, aż dołączył się Polak, który o dziwo miał taki ładny akcent, że możnaby się zmylić. No ale okazało się, że to nauczyciel angielskiego. To co się dziwić! :P A poza tym to muzycy byli:) i grafik, albo raczej ilustrator. Młode chłopaki, studenci i tak sobie Europę zwiedzają. A ożywiłam się, bo w niedzielę wracają do Amsterdamu, skąd zaczęli wycieczkę! Takim to dobrze:) Ale jeszcze tylko ... 74 dni:)

środa, 20 lipca 2011

Barbara idzie w "góry"

Polska jednak da się lubić. Trochę mi zeszło, zanim do tego doszłam. A to zasługa wyjazdu w góry! Upragniony i długo wyczekiwany. Marzyły mi się Tatry, bo po takiej przerwie to byle pagórek mnie nie powali... No ale ze względu na słabe przygotowanie, wątpliwą pogodę padło na Lubomira - szczyt Beskidu Makowskiego. Całe 904m npm! :P Ale jest to jeden ze szczytów Korony Gór Polskich, więc prędzej czy później musiał zostać przez nas zdobyty:) Piąty w kolejce. A niech jego wysokość nie zmyli, bo wybrałyśmy trasę dość wymagającą jak na taki szczyt. Szybciej by było wejść na Kasprowy!
Oczywiście wybór miejsca wycieczki został poprzedniego wieczora odpowiednio oblany, co nie jest bez wpływu na początek wspinaczki i słabą kondycję:P Do tego przejazd busem do Myślenic też był interesujący. Polecam jako tanią saunę - 40min i tylko 4,5zł:P Trafił nam się busik przepełniony, więc miałam jedynie miejsce stojące, bez klimatyzacji i otwieranych okien. To tak, żeby za łatwo nie było... Do tego miałyśmy mapę całej Małopolski Południowej (lepsze to niż wydrukowana z netu tak jak osoby spotkane po drodze:P) A to oznacza, że skala była dość duża jak na górskie szlaki. Ale co tam. I tak szybciej weszłyśmy niż jest podawane na szlakakch, nawet pomimo ciągłych przystanków na maliny, jagody i poziomki:) Pychota.
Oczywiście sam szczyt nie zrobił na nas wrażenia. Po pierwsze dlatego, że słynne obserwatorium astronomiczne akurat było zamknięte. Jak pech to pech, a przecież nie było to żadne święto. A po drugie dlatego, że gdyby nie oznaczenie to pewnie byśmy minęły to miejsce i się zorientowały schodząc, że chyba Lubomir już był. Całe szczęście była jedna polanka, z której można porobić ładne zdjęcia... równinie. Widok nie na tą stronę co trzeba:P Za namową spotkanych pod drodze turystów schodziłyśmy żółtym szlakiem do Lubnia. Podobno widokowa trasa... Możliwe, ale drzewa nam wszystko zasłaniały:P Aaaa, trzeba wspomnieć, że nikogo nie spotkałyśmy na trasie, poza schroniskiem i szczytami. Pustki. A średnia turystów to 50+ co najmniej:) Po 8,5h od wyjścia w górę zeszłyśmy do "miasta" i udało nam się złapać stopa do Krakowa. Jeszcze nas czekał "spacerek" z Borku Fałęckiego na Mateczne. Ale co to są te 3km, przy tych 20tu kilku-30tu ;) A pogodę miałyśmy boską! Aż chce się wracać. Zresztą powodów jest jeszcze... 23, bo tyle nam do zdobycia Korony brakuje!

poniedziałek, 4 lipca 2011

Barbara na delegacji w stolicy

Nie wiem jak to jest, ale za każdym razem jak jestem w Warszawie, to albo się gubię, albo mam "szczęście" do najgorszej pogody z możliwych. W piątek dostąpiłam tego zaszczytu delegacji na spotkanie w ministerstwie. Jako że się nie lubię spóźniać, to z dość wątpliwego wyboru pociągów relacji Krk-Wawa wybrałam ICka o 6 rano. Dokładnie o 6.03 był odjazd, a jest to o tyle istotne, że jakby odjeżdżał te trzy minuty wcześniej to bym po prostu nie zdążyła. Wstałam wcześnie rano, bo ok 4.30 (dla niektórych to pewnie środek nocy;). Sprawdziłam sobie tramwaje dzień wcześniej i o 5.35 miałam coś w kierunku dworca. No ale ponieważ rano jeszcze słabo kontaktuję to wsiadłam w tramwaj-widmo. Miał napisane na trasie przejazdu Dworzec Gł., ale nie wpadłam na to, że skoro jedzie z zajezdni, a trasę stałą ma zupełnie w innej części miasta, to niekoniecznie musi jechać zgodnie w wypisanymi przystankami. Jak skręcił w kierunku Hali Targowej to wysiadłam i grzecznie czekałam na nadjeżdżającą 50tkę. Stwierdzam, że jest to najwolniejszy tramwaj z całego taboru krakowskiego!!! Wtoczył się na stację Dworzec Gł. Tunel około godz. 5.56. Lekko spanikowana zaczęłam bieg (a dodam tylko, że oczywiście miałam szpilki i nie bez powodu to adidasy są nazywane obuwiem sportowym:P). Jak tylko wydostałam się z tunelu to się okazało, że... przejścia na perony nie ma. Tzn nie ma tego blisko dolnej płyty dworca PKS. No to ciśnienie mi się już nieźle podniosło, bo jedyny tunel to Magda, gdzie spacer normalnie zajął by z 7 min, a ja miałam już dosłownie ze cztery. Jak na złość spełniło się kolejne prawo Murphiego i schody ruchome do góry nie działały. Wizja spóźnienia się na ten pociąg była tak bliska, że jedynym wyjściem było zdjęcie szpilek i bieg na bosaka (wszyscy zachwycają się piosenką pójdę boso - pobiegnij boso i zobaczymy czy dalej będziecie takimi zwolennikami:P). Tak też zrobiłam i chyba pobiłam swój życiowy rekord. Wbiegłam do pociągu i przez dobre pięć minut dochodziłam do siebie;)A byłam dokładnie o 6, więc miałam jeszcze 3 min zapasu. Ale plus jest taki, że mi się od razu cieplej zrobiło.
Trzygodzinna podróż pozwoliła mi nadrobić brak snu, ale swoją drogą odzwyczaiłam się od tak długich podróży pociągiem. Siedziałam w otwartym wagonie, ale jakos tłumów nie było, więc żadnych fascynujących konwersacji też nie. No chyba, że zaliczyć do tego podpsuty terminal kart płatniczych i problem paru osób z zakupem biletów oraz problem czterech Włochów, którzy nieświadomi niczego wsiedli do IC z biletami na InterRegio:P Wtedy też okazało się, że pół pociągu (łącznie z konduktorami) nie mówi po ang!
A w Warszawie - oczywiście padał deszcz. Miałam chwilę czasu, to z koleżanką się na kawę umówiłam. Spokojna o konferencję, bo to osoba stamtąd, zaufałam i... niestety się zgubiłam. Tzn nie jest to do końca trafne sformułowanie, bo owszem, podeszłyśmy na Wspólną, ale na sam koniec (nr 75), a budynek Ministerstwa ma nr 2!!! A jeszcze nas w pole wyprowadzili, bo MRR nie jest w jednym, ale w kilku miejscach. Dopiero Pani w kolejce po wejściówki mi uświadomiła, że to nie tu. No i leciałam w tych szpilkach i deszczu. Byłam 2h przed czasem, a spóźniłam się 17 min... Bez komentarza. To po prostu moje szczęście do stolicy. No ale mało tego. Po konferencji dopadła mnie burza. Mokrusieńka dotarłam na przystanek, a pan kierowca tramwaju nie chciał mi sprzedać biletu. Zamiast coś odpowiedzieć to zaczął machać rękami. Poczułam się jak na aerobiku i prawie zaczęłam powtarzać ruchy, ale jechał następny tramwaj i tam już kierowca okazał się być kierowcą;) Wpadłam na dworzec, żeby się dowiedzieć, że biletów na mój pociąg już nie ma. Tzn nie ma miejscówek. No ale stać 3h??? Nie uśmiechało mi się to wcale... Całe szczęście udało mi się dostać miejsce na kolejny za godzinę. To był długi dzień... No i jak tu lubić stolicę, skoro za każdym razem robi mi jakieś psikusy?! Ale ja jej jeszcze pokażę! :)

czwartek, 30 czerwca 2011

Barbara about top three Polish words

Wedding, baby and bad are the most common Polish words. A month has passed since I came back from Amsterdam and since then I hear those words everywhere. It is so contrary to party, beer and bicycle that are the top three for the Dutch. I am not going deeper into analysis. I just feel that for someone like me who is kind of in the middle of those two poles the best would be to settle down in… Germany. Fortunately/unfortunately I don’t speak the language:P

The reality is so much different in Poland than in the Netherlands. I am not saying that Polish people do not party. Believe me, we know how to party hard. It just seems to me that most of the parties are called weddings, especially among the group of people age 25-30. What I perceive as quite young age, compared to the West. If someone is not planning his own wedding, or, being a woman, thinking how to make this only one propose, then probably one is talking about the friend’s wedding or any type of wedding he saw as there is a wedding season. To be trendy – one should talk or take part in a wedding! It is crazy. Don’t understand me wrong, I am not against (or maybe I am but I don’t want to discourage anyone who is happy and thinks that this is the best thing to do). I just think it is too much. Speaking about weddings, my best friend is getting married next month so I will attend one:) In the end, I am in Poland;)
Wedding is a topic of everybody as couples plan their own ceremonies and/or parties, parents try to influence their plans and the grandparents are worrying if their grandchildren are 25 and not married yet. They want to have grand grandchildren. So we smoothly moved to the next topic – babies. It is imposed by the third generation but it is a natural turn to have a baby after wedding. And then all the conversations with your just married friends are hijacked by this only one and eternal theme – babies! It is unbelievable how much could be said about sleeping, types of poos, new abilities gained etc. Lovely topic. Again, I have nothing against babies. I am just surprised how this little human being can be the reason of switching the topics from parties and dresses into baby food and cloths. It is worth mentioning that not only parents talk about their babies, but their parents or godmothers etc. This is a universal theme so if you know that your friends are expecting a baby – do not be surprised. Get prepared. Read dome forums, articles, books to share your insights. Otherwise you will get bored. Tip – record what you hear. You can exchange ideas between parents and… find out many important things that you can find useful in the future.

Speaking about future – we do not raise this topic. Otherwise the only answer will be – I do not want to talk about it. It is bad now – it will be even worse in the future. Complaining should be defined as out national feature or trademark. We tend to complain about everything: bad weather, bad economy, bad heath, low incomes, high prices, neighbour’s new car, friend’s prettier wife or smarter kid etc. Everything is a good reason to complain. If you want to make friends in Poland – ask a question and let him complain. That’s it. As simple as it is.

Of course I believe that there are people who have other topics to share and who do not complain and avoid malcontents. I haven’t met them yet so I keep my eyes open...

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Barbara i długi weekend

Długi weekend to moim przypadku stwierdzenie ironiczne. Po prostu nie wszyscy sobie zasłużyli na długi weekend… a tak na serio to 3 tyg pracy to jeszcze nie powód, żeby brać wolne. Bardziej mi się przyda później:P
No ale miało być o weekendzie. W sobotę się z bratem zgadałam na wycieczkę rowerową. Padło na dolinki podkrakowskie. Zaznaczam, że tam nigdy nie byłam. W przeciwnym razie nigdy bym się tam nie zgodziła jechać moją szosówką :P Ale jakby nie było tak ekstremalnie, to by mi się tak nie podobało. Spotkaliśmy się w Rudawie. W samo południe się pociągi mijają relacji Kraków-Katowice. Prawie jak w jakiś westernie. Nasz pojedynek (a raczej mój) to dolinki. A i tu należą się wyjaśnienia. Dolinki mogą być pojęciem dość mylącym, bo w taką dolinkę to trzeba zjechać, a później z niej wyjechać i tutaj robią się już góry. Stwierdzam, że po ośmiu miesiącach spędzonych w krainie wszechobecnej równiny, a nawet i depresji to mi mięśnie górskie zanikły. A druga rzecz, że rower szosowy to ma wąskie opony i dość łyse, które się średnio trzymają kamieni, żwirku i innych nawierzchni spotykanych w lasach na szeroką skalę. No ale sama chciałam. Przeżyłam i się z tego cieszę:) Tym bardziej, że miało padać i już zwątpiłam w sens podróży. A tutaj nam się tak pięknie udało uciekać przed burzą albo jej deptać po piętach. Zaliczyliśmy trzy piękne dolinki: Kobylańską, Będkowską i Prądnika, bo mnie brat jeszcze pod Ojców wyciągnął. Razem to nam wyszło ok. 53km. Ale jakich!!! Nie mówiąc o tym, że wjeżdżaliśmy pod jedną górką z takim nachyleniem, że mnie to rower dęba stawał, po czym się okazało, że to nie tam… A najlepsze to to, że mnie wczoraj nic nie bolało:) Planuję powtórkę z rozrywki, tylko w jakieś bliższe tereny, bo po pracy kiedyś. Weekendy mam już wszystkie zajęte, a coś mi się wydaje, że już planuję podwójnie nawet :P
Wróciliśmy idealnie na 18.00. Na Wianki, ale jednak trochę mi zeszło zanim się wybrałam. Brakowało mi muzyki na żywo. Dawno nie byłam na koncercie. Wyclef dał radę:P No mi pokaz fajerwerków tez był niezły. Wtedy żałowałam, że aparat i statyw zostały w domu. No ale w sumie w innym wypadku nic bym nie pooglądała…
A niedziela to wycieczka do Zalipia (malowanej wsi), gdzie był festyn i warsztaty rzemieślnicze. Można było sobie własnoręcznie pomalować kolczyki, podkładki pod kubki, łyżki i noże drewniane i inne takie:) Jak się zaczęłam wyżywać artystycznie, to mnie siłą musieli odciągać :P W końcu się we mnie moja artystyczna dusza odezwała skrywana i tłumiona przez ostatnie lata :P trochę się wyłamałam i zamiast zalipiowskie wzory malować, to ja poszłam bardziej w kierunku motywu ogólnego kwiatów. Ale przykład będzie. Nagroda, dla tego kto zgadnie czym, jest inspirowany motyw z kolczyków (podpowiem, że ma to związek ze stolicą Małopolski…) :) I nie, nie będzie nagrodą para kolczyków. Mnie się podoba, ale jednak na świeżo kolory wyglądały żywiej:P
Ostatni raz byłam w Zalipiu jakieś 21 lat temu! Trochę to inaczej pamiętałam. Nawet ze zdjęć. Ale fajnie było odwiedzić dawne miejsca. Tym bardziej, że wracaliśmy promem przez Wisłę. Właściwie to powinnam powiedzieć promikiem:P Bo tam tylko 3 auta wchodzą, a to i tak dlatego, że zderzak w zderzak. Z promu pojechaliśmy do wujka na wieś. Bo to miał być centralny punkt programu. Wujek na czereśnie zapraszał. W życiu nie widziałam tak dorodnych drzew i tak obrodzonych. A jakie pyszne i dojrzałe czereśnie. Wyposażeni w wiaderka z haczykiem i drabiny o długości co najmniej czterech mnie, jak to mój tata określił, zaczęliśmy się wspinać. To dopiero było ekstremalne. Niektórzy lepiej, żeby dalej nie czytali… Drabiny porządne, drewniane, sztukowane:P I zaczarowane jakieś, bo opierały się w sumie nie wiem co, uświadomiłam to sobie jak już byłam na 4 stopniu od góry. Mało tego, kózki pozazdrościły i sobie zaczęły zrywać młode listki, a jak nie sięgały to się wspinały po drabinie. A właściwie to skakały i upadek amortyzowały drabiną. A z drugiej strony wiatr podwiewał, więc ja to prawie jak na szczudłach się czułam. Z tą różnicą, że jeszcze ręce miałam zajęte czereśniami;) Jak widać przeżyłam, więc może to po prostu moja wybujała wyobraźnia sobie swoje dopowiedziała. Ze dwie godziny na tych drzewach siedzieliśmy i chyba bym nie wyżyła ze zbierania czereśni… Piszczele mnie bolą, ale mało wdzięczna praca, więc się jednak cieszę, że tego nie muszę robić :P Nazbieraliśmy mniej więcej jedną skrzynkę. Taką mniejszą mi zostawili, no i mam problem, bo ja już na czereśnie nie mogę patrzeć… :p A z czereśni aż tyle rzeczy się nie zrobi (chociaż znalazłam przepis na nalewkę:) Ale chyba w tym tygodniu jakieś ciasto zrobię. Jakby to truskawki było, to co innego…. :P
W każdym razie zapraszam na czereśnie:) I z góry dziękuję za przepisy ( z samiutkiego wierzchołka :P)

wtorek, 21 czerwca 2011

Barbara na rowerze

Po dwóch tygodniach w Krakowie nie wytrzymałam i przywiozłam swój rower. Plan był taki, żeby kupić Holenderkę - rower typu damskiego, z bagażnikiem lub koszykiem, światłami na dynamo i... hamulcami nożnymi. Plan B to było przywiezienie swojego składaka - komunijne Wigry 3 powinny być jak nówka. Oczywiście różowy (dzięki wujek:), więc raczej nikt by mi go nie ukradł. No ale nie miałam czasu, żeby mu przegląd zrobić, więc skorzystałam z nadarzającej się okazji i przetransportowałam swoją szosówkę. Jak zobaczyłam jaką kłódką go wcześniej zapinałam to aż dziw, że mi go nigdy nie ukradli. Nie żebym go zostawiała jakoś nagminnie bez opieki, ale papierowym pilniczkiem przy odrobienie zaparcia można by ją przepiłować. No nic. Wczoraj po pracy pojechałam do sklepu po łańcuch i kłódkę. Chciałam stworzyć coś na wzór holderskich pancernych zapięć. Ale tu ogniwa miały co najwyżej 8mm. A i drogo by takie ręcznie robione zapięcie wyszło, więc kupiłam pożądniejszą, taką do motoru.
Wczoraj ją testowałam pod klubem fitness. Dwie godziny dało radę. Dziś testuję na "parkingu" rowerowym pod urzędem.
Ale najlepsze to była dziś podróż do urzędu. Wymyśliłam sobie, że od lipca rower będzie moim jedynym transportem komunikacji w Krakowie (już widzę, że to nierealne). I tu przychodzi rozczarowanie. Kraków nie jest przyjazdny rowerzystom:( Ścieżek mało i zaczynają się i kończą niewiadomo gdzie. Do tego boczne drogi są jednokierunkowe i jak na złość zawsze w kierunku przeciwnym do tego co potrzebuję! Dziś rano o mało co się nie zabiłam. Najpierw zahaczyłam o znak drogowy przez co się poważnie uszkodziłam. Później się zgubiłam w okoliach Parku Bednarskiego. Bo jeździłam po łące - a przypominam, że mam rower szosowy, który nie jest dostosowany do jazdy po śliskim i mokrym. Jak już zjeżdżałam z kładki to bym miała czołowe z innym rowerzystą, który sobie ładnie ściął zakręt. Później jechałam po chodniku, bo wolałam nie ryzykować bliskiego spotkania z jakąś ciężarówką. No i to dopiero była jazda z przeszkodami. Najpierw krawężniki (i jak osoby niepełnosprawne/matki z dziećmi się mają poruszać????), później duży samochód zaparkowany na całej szerokości chodnika. No ale co tam. Złamałam dzisiaj chyba wszystkie przepisy ruchu drogowego. Świadków nie mam (chyba), a jak coś to się wszystkiego wyprę.
To dopiero są emocje a nie tam jakieś rajdy ekstremalne:P Jura Skałka przy takiej 15 min przejażdżce to nic:P

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Barbara idzie do pracy

Budzik dzwonił od 5.30:( nie mój, ale mnie obudził. No a głupio zaspać do pracy, czy się spóźnić. Mimo, że to nie jest nowa praca, ale właściwie stara. Nawet z uśmiechem na twarzy wysiadłam do tramwaju, chociaż nie wiedziałam gdzie siedzę, bo mi biurko przenieśli. A poza drobnymi zmianami w sekretariacie i paroma nowymi twarzami to się nic nie zmieniło. Ludzie traktowali mnie jak by mnie dwa dni nie widzieli, a nie 8 miesięcy! Poprzednia kierowniczka się tylko szczerze ucieszyła, ale i zaskoczyła. Teraz sama wiem czemu. Trzeba było widzieć minę obecnej, jak mnie zobaczyła:) A później moją, jak się okazało, że przecież dzisiaj to mam jeszcze urlop bezpłatny:P Ehhhh, trzeba było być bardziej myślącym jak się podania pisało. No ale dzień wolny się przydał:)

Lecę podpisać umowę na nowe mieszkanie:)

Barbara & expats in Krakow

To był genialny weekend. Dla mnie przede wszystkim ze względu na to, że mogłam spotkać ludzi, których nie widziałam 3-5 lat. I dlatego, że to byli expaci, którzy w Krakowie pracowali, po czym wrócili do swoich (i nie tylko) krajów. Miałam takie łagodne przebudzenie z amsterdamskiego snu do krakowskiej rzeczywistości. Oczywiście, trzeba było zaliczyć wszystkie miejsca, które kiedyś były na tapecie. Świetnie się złożyło, że ja też przed chwilą wróciłam po dłuższej nieobecności. Mogłam razem z nimi cieszyć się smakiem pierogów, polskiego piwa, kazimierzowskich zapiekanek, Wściekłych psów i kamikadze, potańczyć w Przychodni i w Kitschu (never ever:)). A w niedzielę byliśmy w japońskiej knajpie. Osiem miesięcy się w Amsterdamie wybierałam i... poszłam po tygodniu pobytu w Polsce:) No ale inna bajka, że z Japończykiem. Żeby polecił co wybrać i nauczył jak jeść pałeczkami. Ale marny z niego nauczyciel:P Albo specjalnie, żeby mi na złość zrobić zamówił noodle i obślizgłe grzyby:P
A do tego jedyna sala, w której mogłam zrobić rezerwację na 8 osób, to była klęcząca na cieniutkich poduszeczkach. I do tego w sali z popsutą klimatyzacją:P Ehhh, tak się umartwiać dla kawałka ryżu z rybą:P
Ale kaczusia była pyszna (no i widzę, się zaklimatyzowałam w Krakowie, sądząc po tych zdrobnieniach:P). No i to wino śliwkowe! Już wiem, że w Almie sprzedają. No to teraz mam do odwiedzenia znajomych w Cambridge, Pradze, Wiedniu, Luksemburgu ... Taaaaaa, a wolne to kto mi da???

Barbara w Polsce

Jakoś ten blog zacznie nabierać nowego brzmienia, jak będę kontynuować moje przygody w ojczyźnie. Na pewno pierwszych kilka dni to było brutalne zderzenie z polską rzeczywistością - szok kulturowy. Już nawet nie pamiętam co robiłam po powrocie. Wiem, że padało. Albo mi się wydawało:( Wiem tyle, że mój urlop, który zaczął się 17h podróżą autobusem, kontynuował podczas 11h rajdu ekstremalnego a później 60h egzaminu. Później odwiedziny znajomych i poszukiwania mieszkania w Krakowie. Myślałam, szczerze mówiąc, że będzie łatwiej! No ale dla chcącego nic trudnego, suma sumarum miałam dwa, co dla mnie jest najgorszą liczbą, bo się nie mogłam zdecydować. Mieszałam obu ale wreszcie mam - pokoik na Kalwaryjskiej:) Podgórze wygrało. Lubię tam wracać. To już będzie mój trzeci raz. Zaraz lecę podpisać umowę i w piątek się przeprowadzam. Ehhh, zostawię ten fakt bez komentarza;)

W sumie to chyba dobrze się stało, że nie miałam za dużo wolnego na nic nierobienie. Bo to zupełnie nie w moim stylu i bym się tylko denerwowała, że nie mam z kim w góry jechać, czy nad wodę. Zresztą pogoda była taka sobie. Podsumowaniem ostatniego tygodnia jest miejsce "prawie" nad podium na rajdzie :P, zaliczony egzamin z tych szwedzkich studiów - wprowadzenie do strategicznego zrównoważonego rozwoju (genialne studia online, szkoda, że nie miałam na nie tyle czasu ile był chciała), znalezione mieszkanie:) Przyznam się szczerze, że pierwsze dwa, które obejrzałam mnie trochę przeraziły. Pierwsze było z dwoma chłopakami. Pomyślałam, że może być dobra odmiana, skoro oboje byli pracujący. No ale to było od lipca. A drugie - hmmmm. NO comment. Niby też pracujący, ale w ogłoszeniu napisali tak, myślałam, że to dziewczyny! Chyba nie współlokatorki szukali, ale kury domowej. I strasznie byli zawiedzeni, że jednak nie chciałam. Tam to nawet za darmo by się normalnie nie dało mieszkać. No chyba, żeby koledzy kaca po sobotniej imprezie odsypali:P

Barbara się żegna z Amsterdamem

Już się dłużej nie dało przesuwać tego terminu - koniec mojej praktyki zbliżał się wielkimi krokami. Choćbym nie wiem jak chciała zostać to jednak obowiązki w Polsce wzywają. No ale oczywiście nie mogłam wyjechać bez pożegnania. No i ci co mnie znają, domyślą się także, że nie mogłam wyjechać bez skreślenia ostatnich kilku pozycji na liście rzeczy do zobaczenia/zrobienia w Amsterdamie. Moje pożegnanie trwało około tygodnia. Albo i nawet dwóch, biorąc po uwagę portugalską kolację:) Po niej miałam jeszcze możliwość uraczyć moje kubki smakowe portugalską wędzoną rybą (ale nie pytajcie o nazwę). Skoro zapraszają to się nie odmawia. W ramach podziękowań do godziny 2 nad ranem kibicowałam koleżance na karaoke. No i skromnie powiem, że dzięki mnie zajęła ex aequo pierwsze miejsce. No ale co tu dużo mówić - dobra jest:) Oczywiście nie puściła mnie tak łatwo i jeszcze 2 godziny świętowałyśmy na parkiecie. W domu wylądowałam po 4, a dodam tylko, że to był czwartek;) O dziwo w pracy byłam zaskakująco efektywna i kreatywna (może tą metodę trzeba w przyszłości przetestować jeszcze raz? :P). A po pracy jak to w piątki na drinki - tym razem moje pożegnalne. No i jak tu nie iść??? A jedyne o czym marzysz to spać:(

Fajnie było, pogoda cudna i nad Amstelem się fajnie siedziało. Tak fajnie, że z mojego planu iść do domu i spać za dużo nie wyszło bo dostałam zaproszenie na imprezę w Portugalczykami. Coś a la podwójna randka - w moim przypadku do tego w ciemno. No ale czego się nie robi dla znajomych?! Odkryłam kolejne dwie fajnie knajpy (w samą porę jak wyjeżdżam:P). Jedna to minibar (na Prinsengracht). Idea jest prosta - przychodzisz, zostawiasz dokument tożsamości albo dane karty kredytowej, dostajesz kluczyk do swojej lodówki i pijesz ile chcesz, a płacisz przy wyjściu. Oczywiście gra DJ i można potańczyć między stolikami. No ale pewnie ciekawi was co z tymi randkami:P Kolega koleżanki okazał się jak Travolta żywcem wyjęty z Summer Nights:) Identyczny fryz, styl no i taniec:) A jeśli chodzi o jego kolegę, to całe szczęście pozory mylą, bo pierwsze wrażenie nie było pozytywne. Co prawda Travoltą się nie okazał na parkiecie, ale nudno nie było. No i potwierdził stereotyp, że wszyscy Portugalczycy świetnie gotują i znają się na muzyce. No ale to by było na tyle, bo jednak brak snu mnie pogonił do domu. Tym bardziej, że na sobotę miałam zaplanowaną polską biesiadną imprezę.
Nie, żebym planowała biesiadę, ale tak wyszło:P Jak zaczęłam się ogarniać z pakowaniem, to odkryłam dość pokaźne zasoby wysokoprocentowego trunku, które zdecydowanie trzeba było opróżnić przed wyjazdem. Zakupiłam w pobliskim polskim sklepie sok malinowy oraz sos tabasco, żeby uraczyć wszystkich "Wściekłymi Psami". No i do tego poncz, bo jak się okazało, przeważała płeć piękna i domyślam się, że ciężko by ją było namówić na zwykłe shoty! Do tego koreczki, bo co jak co, ale zagrycha do wódki musi być. Po takiej degustacji poszliśmy podbijać de Pijp, a później Canvas, ale jak zwykle wylądowaliśmy w Coco's. To coś jak krakowski Kitsch - gdziekolwiek ktokolwiek się bawi, to najpóźniej o 5 i tak tam wyląduje:P
Było fajnie, do domu wróciłam nad ranem, mocno po wschodzie niestety. Znowu poznałam mnóstwo ciekawych indywidualności, w tym instruktora salsy. Teraz jak wyjeżdżam??? Czy to jest jakieś hasło klucz - wyjazd i tyle rzeczy się dzieje:) Chyba więcej w ostatnie dni niż w poprzednie pół roku:P
W niedzielę wszyscy odsypiali, ale niedługo, bo zaplanowałam ostatnią grę frisbee. Tym razem zmieniliśmy park na Westerpark, no ale chętnych było mniej niż zwykle (ehhhh, szkoda, że expaci wyjechali, bo było paru dobrych graczy). Ja tam porzucałam, ale właściwie to mogłam sobie darować, bo skończyło się siniakiem na piszczelu, po tym jak mnie kolega trafił. Pamiątka jest:P
Na dowód powyżej postawionej tezy, przyszedł znajomy mojej koleżanki z pracy i przyniósł domowy hummus i najlepsze piwo świata. Potwierdzam, że zarówno jedno jak i drugie było genialne! Dzięki Ci Fernando:) A kolega nawet nie grał!
Poniedziałek to był mój czas na relaks i psychiczne przygotowanie do pakowania. Kto mnie zna wie, że tego nie znoszę i aż się sama dziwię, czemu jeszcze do wprawy nie doszłam. Przecież średnio co pół roku się gdzieś przenoszę. Brrrr, aż mnie ciarki na samą myśl o tym przechodzą!
Po wielu próbach ogarnięcia chaosu po prostu wyszłam z domu i pojechałam rowerem przed siebie. Plan miałam taki, żeby się zgubić, co jednak nie jest łatwe w Amsterdamie. Przynajmniej nie dla osoby, która jako tako się w terenie orientuje. No ale udało mi się odkryć przynajmniej nieznane miejsca. I tak przez półtorej godziny. Genialne uczucie, polecam każdemu na odstresowanie - nocna wycieczka rowerem (po Amsterdamie, bo nie gwarantuję wrażeń i bezpieczeństwa w innych miastach:P).
We wtorek zrobili mi w pracy niespodziankę i przed zakończeniem zwołali wszystkich, przygotowali drinki i przekąski. Mój manager wygłosić mowę (mówiłam już, że kocham Hiszpanów i ich zorientowanie na ludzi?!). Przyjemnie było posłuchać i dowiedzieć się parę dobrych rzeczy o sobie. Już trochę mniej, żeby coś odpowiedzieć, bo oczywiście się nie przygotowałam (no przecież to nie jest ceremonia rozdania Oskarów:P) Oczywiście tradycji stało się zadość i dostałam obrazek Amsterdamu. Czerwony. I, ku mojemu zdziwieniu, ale pozytywnemu - mniejszy niż inni. Pozytywnemu, bo się martwiłam jak ja takie duże ramy przewiozę:) Jak się już gdzieś w Krk ogarnę to będę musiała na ścianie powiesić. Tuż obok mojej osobistej kolekcji zdjęć, których mam dobre 10GB!
No i wreszcie środa - ostatnie pół dnia w pracy. Ostatnie zamykanie spraw, porządkowanie biurka, pożegnanie no i oczywiście placki. Upiekłam ciasto i zaniosłam - niech mnie słodko pamiętają:)
Znajomi mi urządzili ostatnią imprezę. Zaczęło się od browaru w wiatraku i lokalnego piwa (jasne 7% alc.!), a skończyło oczywiście w Coco's. A nie, byliśmy na końcu w innej knajpie. Wreszcie coś nowego!!! Mogę powiedzieć, że się wytańczyłam:)
Nie powiem, żeby mnie te pożegnania psychicznie nastawiły do pakowania. Wstałam ok 10 i próbowałam "tych kilka rzeczy", których nie wywiozłam na święta spakować do mojej gigantycznej walizki. Niestety przy ilości ciuchów, butów i takich tam, walizka okazała się być mała jak torebka kopertówka. Parę "Drobiazgów" musiało zostać. Jest powód, żeby wrócić. A kiedy i na jak długo to się okaże. Plan C to ćwierć (pół?!) maraton amsterdamski:)
No nic, żegnaj Amsterdamie, witaj siedemnastogodzinna podróżo autobusem:P

poniedziałek, 23 maja 2011

Barbara i wujek Google

Wyglada na to, ze moj blog stal sie glownym zrodlem pewnego typu informacji. Slowa kluczowe, po ktorych wyskakuje m.in. moj blog to:
- prześwietlenie amsterdam cena
- co mi jest pluję krwią i mam gorączke
- holenderskie ciastka marcepanowe w albert heijnie
- mahoniowy brąz syoss
- no spa jako narkotyk
- wizyta u lekarza amsterdam
- amsterdam ceny jedzenia kwiecień 2011
- pchli targ amsterdam
- amsterdam zdjecia
- amsterdam narkotyki
- barbara narkotyki (ten jest moj ulubiony:P)
- joga po polsku amsterdam
- amsterdam fabryka czekolady
-...

Oczywiscie jest to zestawienie z ostatnich kilku tygodni, wiec moglo sie zdezaktualizowac troche:)

Domyslam sie, ze fakt, ze moj blog pojawia sie gdzies na pierwszej czy drugiej stronie wyszukiwan jest sprawa tajemnej mocy googla. W kazdym razie jak zagladam do statystyk to sie dziwie po jakich slowach kluczowych wyskakuja posty z bloga:)

Jak pojawi sie cos fajnego, to na pewno zaktualizuje liste:)

czwartek, 19 maja 2011

Barbara ma wątpliwości

Został mi dokładnie tydzień w Amsterdamie. Wczoraj mnie pierwsze myśli zaczęły nachodzić - jak to będzie po powrocie i takie tam. Aż musiałam się iść przewietrzyć - półtorej godziny jeździłam po mieście i dopiero jak się zgubiłam to przestałam się zadręczać jak to tam będzie be a tu jest fajnie. Będzie super, bo tak chcę, taki mam plan i tyle!
Ale nie o tym chciałam pisać. Byłam dziś na jodze. Genialnie było. Jak zwykle moje natrętne myśli mi nie dały się w spokoju skupić na oddychaniu, ale te 90 min mnie tak zrelaksowały. Uwielbiam tą jogę i tą instruktorkę (Allison, bo zapomnę:)). A po zajęciach pijemy sobie herbatkę oczyszczającą (chciałam napisać odtruwającą - detoxing, ale jakoś nie brzmi najlepiej:P). No dziś wyjątkowo angielskojęzyczna grupa była. Wow! Drugie tyle czasu spędziliśmy na pogaduchach. W tym czasie zostałam zaproszona na łódkę, bo poznani ludzie mieszkają sobie na łodzi na Prisengracht - dla niewtajemniczonych jest to jeden z głównych kanałów w centrum. Baaa, nawet planuję się tam z aparatem wybrać:) A później dostałam wizytówkę i jak będę chciała znaleźć jakąkolwiek pracę - to mam dać znać, bo miewają różne. Generalnie nie poleca gościu firmy, ale jak naprawdę chcę tu wrócić to warto się gdzieś zaczepić:) Czyż tu nie jest fajnie???
Poza tym poruszyliśmy bardzo fajne tematy sztuki, zdrowia i inne, ale to podlinkuję parę stron wartych przejrzenia jak znajdę po polsku. Tymczasem idę lulu:)

Kocham to miasto i ludzi tutaj!!!!

poniedziałek, 16 maja 2011

Barbara się objada

Jak widać na załączonych obrazkach, zamiast nabierać formy przed rajdem to sie obżeram. Ale okrąg to też forma:P Tyle tylko, ze mi sie udało rano na basen iść popływać. I od szalonej Holenderki, która była dobrze po 60tce się dowiedziałam, że za krótkie ruchy robię i mnie uczyła jak się żabka pływa:) Nieźle po ang wymiatała tak swoją drogą!!! A ze śmiesznych rzeczy to poszłam na chwilę do sauny wypocić toksyny. Siedzę i już czuję jak ze mnie po mału wychodzą, aż przychodzi ratownik i coś gada. Okazało się, że sauna też działa na 2e monetę:P Tak się zaczęłam zastanawiać, czy jak byłam ostatnio to działało, bo ktoś przede mną wrzucił, czy po prostu siła autosugestii:P

Ok 14 miałam lunch w Hiszpanów. Cofina czy jakoś tak sie ta potrawa nazywa. 5h się to gotuje, jak się nie ma szybkowaru: generalnie wywar z cieciorki, różnych mięs chorizo, szynka, kaszanka wołowina, boczek), warzywa. Taka gęsta zupa, ale się to osobno je: najpierw woda z makaronem, później cieciorka z sałatą a na koniec mięsa albo dowolne kombinacje.
A wieczorem - Portugalska kolacja: sałatka z ośmiornicy, kraby, krewetki tygrysie, pasta z tuńczyka. Szczerze mówiąc po tym jak widziałam jak to przyrządzają i jak młotkiem traktują kraby to średnio miałam ochotę to jeść. Ale się odważyłam i przyznam szczerze, że dobre było. Szukam więc męża Portugalczyka, bo to jest męska specjalność podobno:) A w knajpie taka przyjemność to podobno wydatek z rzędu ok 50 euro. Jak się ma zaprzyjaźnionych utalentowanych miłośników gotowania to jedna czwarta tego:)




Z innych spraw, to dziś był finał ligi holenderskiej i wygrał Ajax i dzikie tłumy na ulicach świętowały. Ci ludzie maja bzika na punkcie piłki nożnej!!! Miasto wyglądało prawie jak w Święto Królowej, z tym że barwy były biało czerwone!

środa, 4 maja 2011

Barbara i Dzień Królowej

Jak widać trochę mi zeszło zanim doszłam do siebie, żeby napisać o Queen's Day:P No takich tłumów to ja dawno nie widziałam, no może w supermarketach przed świętami, ale ostatnio przyjeżdżam na gotowe, więc i to szczęśliwie mnie omija.
Obchody dnia królowej zaczynają się w piątek wieczór: "Queen's Night" to po prostu okazja do imprezy, których chyba w tym mieście nikomu nie brakuje, a powód się zawsze znajdzie. Na ulicach poustawiane są sceny i na każdym rogu grają jakieś zespoły/DJe i tłumy się przewalają, przez główne place. Ale to jeszcze nic w porównaniu z właściwymi obchodami w ciągu dnia.
Tym razem święto wypadło w sobotę (jak miło, pierwsze święto od 7 miesięcy, a my w Pl już 4 mieliśmy, w tym co najmniej 3 dni były wolne od pracy). 30 kwietnia to jedyny dzień, w którym ludzie mogą handlować czym się da i gdzie się da, bez żadnych kar i specjalnych zezwoleń. Całe miasto zamienia się więc w jeden wielki pchli targ, a za grosze (czytaj 50c) można nabyć kolejną parę butów, sztukę odzieży czy książkę. Mój kolega zaszalał i za 2e stał się posiadaczem aparatu Konica Minolta na film. Podobno działa. Ja, wyobraźcie sobie, nie kupiłam nic. Śpieszyłam się do centrum, spotkać ze znajomymi i nie traciłam czasu na zatrzymywanie. No tylko, żeby zdjęcia porobić. I tu chyba był mój błąd:P Nie znaczy to, że wróciłam do domu z niczym. Jak wracaliśmy to ludzie po prostu porzucili swoje dobytki i niesprzedane artykuły, więc stałam się posiadaczką niechcianej książki. W języku angielskim:) Gdyby nie moje minimalistyczne podejście do życia to pewnie wróciłabym z niezłą biblioteczką, nie zważając na język:P Ale biorąc pod uwagę ostatnie doświadczenie związane z ciągłymi przeprowadzkami i pakowaniem, którego nie znoszę, a którego powinnam być specjalistką, to jednak zrezygnowałam.
Ale wracając do Queen's Day. Wielkim błędem było zostanie w centrum ze względu na dziki tłumy turystów! Doświadczenie jest, ale never ever. Ogólne wrażenie jest ok. Wszędzie pomarańczowo, fajna atmosfera, ludzie grają, cieszą się, świętują itp. Najlepiej jest na kanałach. Tłumy na łódkach i korki na zakrętach i pod mostami. Muzyka, wino i śpiew:) A Amstel wyglądał jak zakorkowana autostrada! Ale to nic w porównaniu z Rembrandtplein, przez który przyszło nam się przepychać. Piwo płynęło rynsztokiem, pośrodku ulicy strumienie ludzi starających się przemieścić z punktu A do B i z B do A. W takim dniu i w takim miejscu trzeba mieć dużo siły i nerwów, albo raczej promili we krwi, żeby to na spokojnie przyjąć. Uwagi na przyszłość - toalety to rzecz deficytowa, a wszelkie knajpy przynajmniej podwajają, jak nie żądają do 4e!!!, za skorzystanie z niej. W uprzywilejowanej sytuacji są faceci, którzy mogą skorzystać z tego cudownego wynalazku, jakim są pisuary męskie, rozstawione w takie imprezy na każdym kroku. Co za niesprawiedliwość!!! My musimy bulić, a oni nie!
O dziwo, wieczorem miasto opustoszało. Ludzie strumieniem udawali się w kierunku dworca, a reszta się gdzieś ulotniła. I to wtedy, kiedy chcieliśmy potańczyć! A główne miejsca dziennej zabawy wyglądały jak jedno wielkie wysypisko śmieci.
Przykład poniżej: imprezę sponsorował AH, Dirk i Heineken:P