czwartek, 25 listopada 2010

Barbara i google translator

Google Translator powinien dostać tytuł wynalazku roku!!! Gdyby nie on, to nie znalazłabym mieszkania, nie wiedziała połowy rzeczy, które wiem teraz:) Łatwo, szybko i przyjemnie. Oczywiście nie jest wolny od błędów, czego przykładem są poniższe tłumaczenia:)


Właśnie przepuściłam przez translatora część tego bloga, bo miałam na początku pomysł, żeby pisać po angielsku, ale z polską wersją się nie wyrabiam, więc do dopiero z ang. Google by mógł odwalić kawał dobrej roboty za mnie:) A co lepsze, teksty o przetłumaczeniu są nawet śmieszniejsze niż w oryginale:P Szczególnie krem czekoladowy z biedronkami:)


"You could make a new advertising slogan, "we empathize with the Dutch because of the food." Really poor nation of them! The national dish is .. stampot or splash with the cooked vegetables! A typical restaurant is the best: steak house, pizzeria and kebabownia!
Well, I would forget about double frytasach fried with mayonnaise (or with a sauce a la peanut butter!). It is their another specialty: chicken in peanut sauce. Ok, but no revelations. Natural butter is way better. Speaking of butter and other smarowideł for bread, it recently broke out in the work of a discussion on Panatti Duo processor, which allegedly had to be better than Nutella. Several people tried to convince me, and unfortunately I gave the bait. No revelation. Already two-color chocolate cream tastes better with LadybugsDo not get fooled by the Dutch ever. They simply do not know the food. But it's not their fault, because from birth they did not find culinary pleasure!"

Ponzej inne ciekawe przyklady tlumaczen:)



Barbara i holenderski CRM

Wiecie, że kupując wino można pomóc młodzieży z plemienia Mapuch ukończyć studia,
kupując podpaski - kobietom w Nigerii, płyn do płukania - kobietom chorym na raka piersi, a wodę mineralną - potrzebującym w Afryce??? Ta ostania kampania wzorowana jest pewnie na Volvic i 1l=10l albo kampanii naszej rodzimej Cisowianki Studnie dla Sudanu.
To wszystko to nic innego jak przykłady Marketingu Społecznie Zaangażowanego (Cause Related Marketing). To mój konik:) Na pewno jeszcze o tym szerzej napiszę, bo dziś już usypiam!!!

Zainteresowanych tematyką odsyłam do moich pozostałych tekstów poświęconych zagadnieniu CRM:
http://www.csrinfo.org/pl/wiadomosci/artykuly/921-polska-praktyka-crm
http://www.csrinfo.org/pl/wiedza/case-study/1065-volvic-wspiera-afryke-kampania-1l-10l
http://www.kampaniespoleczne.pl/wiedza_literatura,2416,cause_related_marketing_jako_narzedzie_wzmacniajace_pozytywny_wizerunek_firmy

Amsterdam o zapachu czekolady

Czasami słyszy się, że miasto ma jakiś zapach. Dla mnie Edynburg zawsze będzie się kojarzył z: flipsami/fasolką po bretońsku/owsianką* (niepotrzebne skreślić), czyli o prostu z browarem:)
O dziwo Amsterdam wcale nie śmierdzi kanałami, ale pachnie... czekoladą!!! Wierzcie lub nie, ale już 2 razy czułam czekoladę w powietrzu i bynajmniej nie dlatego, że przechodziłam koło cukierni!!!
Jechałam kiedyś o pracy na rowerze i mnie dopadł. W parku. Zapach czekoladowego croissanta:) Po prostu miodzio. Myślałam, że to zapach z pobliskiej piekarni, ale rzez park się jedzie z 10min!!! W później jechałam jeszcze kolejne 10 i dalej ten sam zapach. Jaka mnie ochota naszła na czekoladowego croissanta!!!! A jak na złość nie mieli nic takiego ani nawet podobnego w sklepie!!! Dopiero po tygodniu dorwałam gdzieś Pain au chocolate. Ale to nie to samo:((((
No i kilka dni temu znowu mi się to samo przytrafiło. Wracałam z pracy tramwajem. Wysiadam u siebie na zadupiu i znowu zapach czekolady w powietrzu. Albo to mój organizm dość dosadnie się domaga żelaza, albo ktoś tu prowadzi niezłą ambientową kampanię reklamową. A a propos reklamy, dziś otworzyli H&M na Dam Square. Wydarzenie roku chyba. Plakaty na wszystkich przystankach. Czerwony dywan do wejścia. Nic dziwnego, jak obiecali pierwszym stu klientom bony na 5-500e!!!! Oczywiście otworzyli o 10:00. O ósmej to może bym się na coś załapała, ale pewnie tam ludzie spali, żeby być pierwsi. W każdym razie, dziś nie wypadało tam nie być i czegoś nie kupić, bo dają takie odlotowe papierowe torby z napisem H&M DAM coś tam!!! W drodze na fitness zajrzałam, bo moja ciekawość musiała zostać zaspokojona. fajne rzeczy, ale właściwie czasu nie miałam na łażenie. Jedna rzecz przykuła moją uwagę - zdjęcia robione klientom Polaroidem i osadzanie ich w ramki H&M. Oczywiście trzeba być przynajmniej w parach, żeby się na taka przyjemność załapać:(
No to nie pozostało mi nic innego jak szukać czekoladowej muffinki:D

środa, 24 listopada 2010

Barbara współczuje Holendrom

Można by nowe hasło reklamowe zrobić "Holendrom współczujemy z powodu jedzenia". Doprawdy biedny naród z nich! Narodową potrawą jest.. stampot czyli ciapka z przegotowanych warzyw! A najbardziej typowa restauracja to: steak house, pizzeria i kebabownia!!!
No zapomniałabym o podwójnie smażonych frytasach z majonezem (albo z sosem a la masło orzechowe!). To ich kolejna specjalność: kurczak w sosie orzechowym. Ok, ale bez rewelacji. Naturalne masło jest o niebo lepsze. A propos masła i innych smarowideł do chleba, to ostatnio wybuchła w pracy dyskusja na temat Duo Panatti, który rzekomo miał być lepszy od Nutelli. Kilka osób mi to próbowało wmówić i niestety dałam się nabrać. Żadna rewelacja. Już dwukolorowy krem czekoladowy z Biedronki smakuje lepiej! Nie dajcie się nigdy zwieść Holendrom. Oni się po prostu nie znają na jedzeniu. Ale nie ich wina, skoro od urodzenia nie zastali kulinarnych przyjemności!
No ale o jedzeniu. Na pewno pogratulować można im serów. Nawet ja się nimi zajadam. A efekty widać:P Do wyboru, do koloru. O różnej dojrzałości, gramaturze, kształcie, smaku. Ich narodową specjalnością są też podobno kiełbaski, ale jakoś nie mam odwagi próbować. To co im wyszło, to słodycze! Stroopwafels, czyli wafle z ciągnącym się nadzieniem toffi albo po prostu gofry. Miodzio!!! Bardzo dużo mają słodyczy na bazie migdałów i marcepanu. No i ich rarytas obecnie to pepernoten, czyli ciasteczka imbirowe, które są wielkości guzików i są dostępne w kilku postaciach. Te w czekoladzie są dobre:)
Jeżeli jesteśmy przy słodyczach, to ciastem Holendrów jest szarlotka. Robią ją naprawdę dobrze, ale jak się ma tylko jedno ciasto to się trzeba wyspecjalizować:P Białego sera tutaj brak, więc nie wiem czy oni znają smak sernika. Podobno robią go także z serka typu Philadelphia.
Zapomniałabym o narodowej dumie pomarańczowych!!!! Heineken. Piwo jak piwo. Albo raczej piwo jak rozcieńczone piwo. Do tego serwowane w szklankach 0,25 albo nawet 0,2!!!! Da się pić i mówię to ja, która jeszcze 3 miesiące temu by piwa do ust nie wzięła:) Tak więc mamy Heineken'a, Amstel, piwo rose i whitte, które są dobre, a których nazw zapomniałam i duży wybór belgijskich piw (Leffe:). A z mocniejszego alkoholu to polecam Bacardi Razz, czyli wódka malinowa. Mniam mniam. Ze sprajtem lub 'on the rocks'. Nie wiem czy to jest tutejsza specjalność, ale ja tego wcześniej nie widziałam.

Podsumowując tytuł, jedzenie jest takie słabe, że aż.... zaczęłam jeść pomidory!!!! Może przesadziłam z tą liczbą mnogą. Raz sobie jednego kupiłam (!) i go zjadłam nawet. Co ja zrobię, że podoba mi się ich zapach, ale to było trzecie podejście do polubienia pomidorów. Niestety, chyba mam to w genach. Niejadalne. No ale jeszcze poczekam chwilę. Dam im szansę. Na razie polubiłam czarne oliwki. Jakie to dobre, że też ja tyle czasu straciłam, nie wiedząc co dobre!!!

A jeszcze mi się chocomelk przypomniał, czyli mleko czekoladowe, które jest tutaj pijane w zatrważających ilościach, a do tego sprzedawane w różnych postaciach: półtłuste, odtłuszczone, super tłuste itp!!! Nie dajcie się nabrać w knajpach na gorącą czekoladę, bo to co tam serwują to w niczym nie przypomina Prowincjowej czekolady!!! To po prostu podgrzane mleko czekoladowe, czasami z udekorowane bitą śmietaną i sprzedawane drożej niż kawa!!!

Aaaaa, zapomniałabym o zakąskach. Chaotycznie to wyszło wszystko, ale specjalnością i zagrychą do piwa są meatballs, czyli mielone oraz smażone kawałki sera. Smak jest niestety odwrotnie proporcjonalny do ceny takich rarytasów:P

Żeby nie było, że tylko narzekam. Mają pyszny jogurt o smaku marynowanej gruszki (Lidl only), pyszne mleka sojowe - owoce leśne, moje ulubione (pewnie wszędzie na świecie to teraz jest, bo to Alpro), lody gałkowe (Australia się nazywają, więc może niekoniecznie są tutejsze:P), mieszanki orzechów, czekoladki (pewnie belgijskie:P). I tak najlepsze są tureckie sklepy z chałwą, baklavą i tym podobnymi:)
Wiem, że jeszcze orzeszki ziemne (pindas - co za nazwa!) mają w różnych skorupach:) Jutro chyba zrobię research w sklepie jakimś z ich narodowych potraw.

Barbara i Cirque do Soleil

Miało być na bieżąco, dlatego chcę zwrócić uwagę na godzinę. Jest 7.20 rano:) Wstałam wcześniej, żeby opisać wrażenia z poprzedniego wieczoru. W przeciwnym razie albo w ogóle nie napiszę, albo będzie nudne jak flaki z olejem. Zauważyłam, że odkąd przestałam pisać prywatne maile to jakoś gorzej mi to idzie. No jak się nie wie, kto to może przeczytać to trzeba być ostrożnym! Ale w sumie co mi tam. Piszę... anonimowo:P

Ale miało być a propos cyrku. Z koleżankami z pracy byłyśmy wczoraj na Cirque do Solei (czy "w" powinnam napisać na występie?). Niesamowite!!!! To co ludzie potrafią robić przekracza wszelkie granice i łamie wszystkie prawa fizyki. Nemo schodzi na drugi plan:P
Próbowałyśmy się załapać na miejsca VIPowskie. Bo to jedyne otwarte wejście było:P Ale niestety zatrzymali nas w przejściu, jednak bilety się trochę różnią. co 20e to nie 200:P Zresztą nasze miejsca też były super. Co prawda najbliżej tyłu sceny, ale dzięki temu widziałyśmy co nieco z przygotowań:) a przez to trochę mniej nagich torsów:P

Generalnie polecam, bo fajne widowisko. Genialna muzyka, efekty specjalne, zabawa światłem, kostiumy i choreografia. Ale wrotkarze i tak biją wszystko na głowę!!! Chyba całe show siedziałyśmy z rozdziabionymi buziami niedowierzając jak to jest możliwe, żeby przez 15min stać na głowie na 10m rurce opartej na czole innego gościa, który się przechadza po linie??? Albo jak można do perfekcji opanować jazdę na rowerze i podrzucanie całej zastawy i łapanie ją głową, synchronicznie!!! Do tego parę fajnych zastosowań garnków, misek, liny:P Ae trzeba zobaczyć, żeby wiedzieć o czym mówię:)
Tematem przewodnim show była podróż przez ewolucję człowieka.

Proponuję zobaczyć zapowiedź, która i tak nie oddaje połowy tego, co tam jest:)
http://www.cirquedusoleil.com/en/shows/totem/show/about.aspx

Namiot cyrkowy rozstawiony był na terenie Areny, czyli stadionu Ajaxu. Tzn na parkingu dokładnie:) Jaki ten stadion jest ogromny. Wczoraj miałyśmy to szczęście, że był mecz i dzikie tłumy, przystojnych, młodych Holendrów:) Wszyscy z szalikami, ale zupełnie inna kultura. A po meczu cisza i spokój! Pewnie dlatego nawet nie wiem kto grał i jaki wynik:P

PS wlasnie udalo mi sie zmienic date, bo przeczyla temu co napisalam na poczatku bloga:) Mialam ustawiony czasy pacyficzny:)

poniedziałek, 22 listopada 2010

Barbara poznaje sąsiadów

Nie pomyślałabym, że gaz zbliża ludzi. Wróciłam do domu, bo 4 dniowej nieobecności a tu taka niespodzianka. Zimno jak w iglo, bo oczywiście, zgodnie z zaleceniami ogrzewanie przykręcam na 15st jak mnie nie ma. Od razu podkręciłam na 20, żeby się zagrzać. A tu nic. No to myślę sobie, że herbatą będzie szybciej. Odkręcam kuchenkę, a tam..też nic!!! Coś mnie tknęło i przejrzałam pocztę. No i była - kartka, a nawet dwie mówiąca coś o przerwach w dostawie gazu. (jak to dobrze, że gaz jest gas). No to google. translator i do dzieła. Uprzedzali, że dziś do południa nie będzie gazu. Fair enough. Ale druga kartka zawierała instrukcje jak później przywrócić gaz. No i tutaj tłumacz guglowski niestety nie dawał już rady. Zresztą chyba bym mu nie chciała uwierzyć, żeby nie było później jak w tym dowcipie o rozbrajaniu bomby. Przetnij czerwony kabel... ale najpierw odłącz niebieski;) No to co mi zostało?! Poszukanie pomocy u sąsiadów. Zapukałam do drzwi obok, z bananem na ustach, no bo nigdy nie wiadomo jaki przystojniacha otworzy:P No to już wiem jaki, ale przynajmniej mówił po angielsku i razem z mamą włączyli mi gaz. No to uradowana zrobiłam sobie herbatkę i czekałam aż się zagrzeje. I czekałam, i czekałam. Wreszcie wpadłam, że coś z ogrzewaniem jest nie tak, pewnie trzeba zresetować. Nawet instrukcję znalazłam, ale.. oczywiście po holendersku. No to biorę i pukam w te same drzwi. Kolejna osoba otworzyła i ...też kobieta. No i uratowała mnie od spania w wełnianym płaszczu pod puchówką i gotowania wody do mycia czajniczkiem:) Holendrzy nie są tacy źli jak o nich mówią:)
Wreszcie się zagrzało, to mogę już zdjąć czapkę i rękawiczki:P

Barbara i Mikolaj

Pora nadrobic zaleglosci w pisaniu. Oczywiscie zaczne od ostatnich wydarzen, a pozniej sie cofne w czasie. Cale szczescie na blogu mozna dowolnie manipulowac datami, ze wszystko bedzie w porzadku chronologicznymJ
Zaczynajac od poczatku, a wlasciwie od konca, bylam wczoraj z kolezankami z pracy na show “There is no such thing as Sinterklaas” so po polsku bedzie brzmialo mniej wiecej tak: “Sw. Mikolaj nie istnieje”. Do zrozumienei czemu takie show I co tu moze byc smiesznego, trzeba poznac holenderska tradycje. Otoz sw. Mikolaj w Holandii, zwany przez nich Sinterklass, przybywa 5 grudnia z… Hiszpanii. SInterklaas podrozuje na bialym koniu, a podroz z Hiszpanii pokonuje…lodzia. Z portu zwanego Madryt…:P Do pomocy nie ma elfow czy reniferow, ale... Zwarte Piet’ow. Czy muzynskich niewolnikow, bo jak inaczej nazwac fakt, ze pomocnicy sa wymazani na twarzy czarna farba i podazaja za Mikolajem pieszo? Holendrzy tlumacza ich wyglad sadza z komina, ale jak slusznie zauwazyli komicy – czemu ubrania sa nieskazitelnie czyste? Czyzby jakis patent?:P Idea Mikolajek to glownie parada Sinterklaas’a z jego pomocnikami i rozdawanie dzieciom pepernoten, czyli ciasteczek. Taka parada odbyla sie w ubieglym tygodniu.
W sobote bylismy swiadkami calej szopki w Utrecht. Na znak protestu zbojkotowalismy Amsterdamska parade. Co jak co, ale po narodzie holdenderskim, ktory uwaza sie za niezwykle tolerancyjny nikt by sie nie spodziwal, ze jest… rasistowski!!! Generalnie show bylo fajne. Udalo nam sie uniknac zabaw w ramach interakcji komikow z widowniaJ Oczywiscie komicy byli Amerykanami, bo nie wiem czy jakikolwiek Holender by sie az tak sam z siebie nabijal.

Show to nie jedyne ciekawe doswiadczenie wieczoru. Chicago Boom, czyli miejsce gdzie odbyl sie wystep to takze restauracja. Nie polecam!!! Ceny wysokie, jedzenie – nie wiem jakie bo nie jadlam, ale obsluga fatalna. Kolezanka zamowila sobie frytki i grzecznie zapytala, jak serwuja sosy (czyli majonez oczywiscieJ), bo woli miec na osobnym talerzu, a nie rozpackane na frytkach jak w wiekszosci miejsc. To pani kelnerka odburknela, ze to restauracja a nie pierwszy lepszy uliczny fast food! No dobra, moze to ja jestem przewrazliwiona! Po czym przyniesli druga przekaske. Druga koleznaka zamowila sobie domowej roboty chleb kukurydziany i focaccio (albo frocaccio?) z sosami. Poczym dostala… tylko to drugie, twarde jak podeszwa. Trzeba bylo widziec zawod na jej twarzy (bo to jedna z tych osob, co wyznaje zasade, ze zyje sie po to aby jesc, a nie je sie po to, zeby zycJ). Namowilysmy ja na zapytanie sie o co chodzi. Okazalo sie, ze chlebek sie skonczyl. No tak, mogli powiedziec, zanim zaserwowali!!! Ale przez to danie nie zostalo doliczone do rachunku, tak wiec jedzenie gratisJ  Chwile pozniej dostalismy wino. W szklankach!!! Bynajmniej nie chodzi o ilosc plynu, ale o rodzaj naczynia! Bo to przeciez nie byle jaka restauracja jest! Hmmmmmm. Na koniec show rozdawali ankiete do wypelnienia na temat obslugi I jakosci jedzenia. Nie pozostawilysmy suchej nitki! A co. Problem w tym, ze mozna bylo wygrac 2 bilety na dowolny show, ale trzeba bylo wpisac dane I maila – a przy takiej ocenie to nie wiem czy na zostalysmy wpisane na czarna liste:P Milym akcentem bylo to, ze kolezanka niechcacy dostala po glowie mikrofonem (i nie chodzi tu o latajacy frywolnie mikrofon!). Po prostu jeden z komikow, ktory przechadzal sie po sali w poszukiwaniu ofiary do swojego wystepu niechcacy ja szturchnal. Tam mu glupio bylo, tak przepraszal, ze zamowil dla mniej kolejny kieliszek (tzn szklanke!) winaJ nie wiem czy to wszyscy showmani tak maja, ale polecam na przyszlosc wyprobowac!

Wracajac do show, to polecam. Duzo smiechu, fajna zabawa. Duzo interakcji z publicznoscia (nie wiem czy to dobrze czy nie, ale nie chcialabym byc na miejscu tej jednej dziewczyny, ktora ‘zmusili’ do wyjawnienia takich danych o osobie, ze wstyd sie publicznie pokazac!). Druga czesc juz byla bardziej o polityce holdenderskiej, ostatnich wyborach – troche trudniejsza do zrozumienia, dla osob, ktore sa w Holandii dopiero od miesiaca.  Nie bede opisywac calego show, zeby nie psuc zabawy. A nuz sie ktos wybierzeJ

Barbara postanawia

No tak, prawie dwa tygodnie od opublikowania ostatniego posta. A dopiero co zamiescilam ankiete o opinie na temat bloga i wyszlo, ze jednak ludzie sa ciekawi i czytaja (tzn cale 4 osoby, kolejne trzy uwazaja, ze to dobry pomysl – ciekawe czy jakby same zaczely pisac bloga i wena by je po miesiacu opuscila to czy nie zmienilyby zdania:P). Tylko jeden osobnik mysli, ze lepiej bedzie jak dam sobie spokoj (i to wcale nie ja zaznaczylam wiedziona moim lenistwem i brakiem weny i czasu od pisania:P ). Obiecuje poprawe, wiec w tym tygodniu zapraszam do regularnego czytania:) Dzieki 'marcholt' za motywacje!


niedziela, 21 listopada 2010

Barbara w Nemo

Nemo to chyba najbardziej odjazdowe miejsce w Holandii. No dobra, niech będzie, że w Amsterdamie, bo poza miastem to za dużo jeszcze nie widziałam:) No i w House of Bols jeszcze nie byłam, ale na razie NEMO jest na liście na pierwszy miejscu. Zacznijmy od architektury. Wygląda jak rybka, może nie koniecznie tytułowy Nemo, budynek jest na pewno oryginalny. Zresztą oceńcie sami:
To co jest dachem jest także schodami do platformy widokowej i restauracji:)
Widok jest super. Co prawda z biblioteki jest lepszy, ale tu też jest całkiem przyjemnie. Do połowy schodów można wejść o każdej porze dnia i nocy, wyżej jest brama otwarta tylko do 18:(

No ale o muzeum miało być. Właściwie to nie jest muzeum, ale Centrum Nauki. Ktoś nam powiedział, że zwiedza się ok 2,5h. Byłyśmy ponad 3 i tak nie widziałyśmy wszystkiego. Najwięcej frajdy sprawiła nam oczywiście część dla najmłodszych, czyli robienie baniek mydlanych, zabawa kolorami, robienie piorunów, produkcja energii, porównywanie różnych sił i inne rzeczy, których fachowo (i nie fachowo) nie potrafię nazwać, to się nie będę produkować:P Na picassie jest parę zdjęć:) Kolejna część poświęcona była DNA i genetyce. Wiecie, że o rozwinięciu DNA jednej osoby można zmierzyć odległość 6tys na księżyc i spowrotem!!! Fajna frajdą było też porównywanie na ile unikalnym się jest w stosunku do innych wizytatorów (0,0324% - przynajmniej komputer twierdzi, że jestem jedyna w swoim rodzaju:P). Interesująca była część mierząca geny. Powyżej 23tys z groszami liczy istota ludzka. Do 33tys bodajże. Zgadnijcie ile mi wyszło?! 35tys!!!! Nadczłowiek:P Błąd pomiaru, bo kolejny wyszedł dokładnie na dolnej granicy człowieka i... nie wiem kogo, ale jak kokoszki, to chyba wszystko gra? :P
Drugie piętro było już dla starszych dzieci. Prawa fizyki, chemia, molekuły, zasady budowy mostów i symulator...windy w różnych środowiskach:) I sztuczna rzeka, gdzie należy zbudować tamę. To by był dobry symulator dla naszych decydentów!
Im wyższe piętro, tym bardziej skomplikowane rzeczy, albo przeznaczone dla starszych: robot, wyjaśnienie dotyczące różnic w dojrzewaniu chłopców i dziewczyn, mini wystawa seksu itp. Do reszty nie doszłyśmy, bo nas czas gonił. 
W ramach biletu zwiedza się także statek. Jest to replika statku, który pływał do Indii (8 miesięcy trwała taka podróż). Fajny, ale nie porywający. Kolejną genialną rzeczą o muzeum jest to, że jest tak blisko.. biblioteki, gdzie mieliśmy pyszny lunch. Dobre niedrogie miejsce, gdzie można nieźle pojeść. A jakie ciacha mają.... ;)

czwartek, 11 listopada 2010

Barbara na różowo

Nie wiem czy coś jest ze mną nie tak, czy z tym miastem, ale kolor różowy prześladuje mnie od samego początku.
A zaczęło się tak niewinnie. Na super promocji znalazłam piękne kolorowe (z dominacją różowego oczywiście) rękawiczki. Kupiłam je z myślą o prezencie dla kogoś, bo dla siebie wybrałam niebieskie. No ale później zrobiło się zimno i zaczęły się poszukiwania czapki. Jedyne co pasowało na moją dużą głowę to były czarne czapki - klasyczne, podobne do tego co miałam w domu. Wymyśliłam, że pora się trochę ożywić i wybrać jakiś kolor, który się nie będzie kłócił z kolorem płaszcza i dodatków. No i stanęło na różowej czapce (na awatarze jest to pięknie widocznie:). Róż jest mocny, ale fajny:) No i myślałam, że na tym się skończy...
Nic z tego. Zgodnie z, jakby nie było moim życzeniem, dostałam paczkę z Polski z różowym sweterkiem. Oczywiście dzień, w którym go pierwszy raz ubrałam do pracy był chyba jakimś dniem żałoby, bo wszyscy byli ubrani na czarno! Oczywiście poza mną;)
Później chciałam sobie kupić świeczkę zapachową do pokoju, żeby zapach tytoniu z mieszkania jakoś stłumić. Najładniej pachniała oczywiście różowa. Mało tego, w serduszka, bo to jakaś seria love:) No zobaczymy, czy będzie działać:P
Następnie bilet miesięczny. Współlokatorka miała biały. Koleżanka ma żółty. W tramwaju często widziałam niebieski (na okaziciela). A ja jaki dostałam??? Oczywiście, że różowy:)
A wczoraj był dzień kulminacyjny. Umówiłam się z moją poprzednią współlokatorką, że mi rower pożyczy. No i liczyłam, że dostanę zielony, do którego się już przyzwyczaiłam. No ale niestety przypadł mi... różowy. Jakby tego było mało to ma naklejkę barbie na dzwonku:P Po nocy to jeszcze spoko się jechało, bo ciemno. Ale dziś rano postanowiłam jechać do pracy na rowerze. Pierwszy raz z nowego miejsca. Za widoku (bo słońce już wstało i oczywiście niebo było koloru różowego:). Dojechałam w 45 min, licząc czas na gubienie się po moich skrótach:) Ale podróż sama w sobie była ciekawa, bo rower jest chyba raczej dziecięcy. To się  napedałowałam, a i tak wszyscy mnie wyprzedzali:P Do roweru dostałam gratis fajny koszyczek do zawieszenia na kierownicę. Sęk w tym, że uchwyt trzyma koszyk na słowo honoru i za każdym razem jak skręcam, to tak śmiesznie balansuje. A torebka, drugie śniadanie i strój na fitness trochę jednak waży. No i tak jechałam sobie rano i na którymś progu zwalniającym za bardzo podskoczyłam, koszyk nie zamortyzował podskoku i mi buty wyleciały i po nich przejechałam. Całe szczęście się nie wywróciłam. Ale zgadnijcie jakiego koloru była siatka?!!!!

Barbara i miszmasz

Parę tematów mi się zebrało do opisania, ale nie mam kompletnie kiedy siąść, więc na razie tylko spiszę, a jak was coś szczególnie zaciekawi to napiszcie to może się zmotywuję.

A zacznę od bardzo interesującego zjawiska jakim są tutaj ceny w sklepie. Ile razy byliśmy poirytowani faktem, że pani w sklepie w Polsce (albo na kolei) nie miała wydać 1-2gr reszty. Jednym to, brzydko mówiąc zwisa, a inni uparcie żądają swojej reszty, bo gorsz do grosza i będzie kokosza (:P). To od razu uprzedzam, żeby się nikt nie zdziwił jak mu się cenę zaokrągli do góry. Cena 1,99 to zawsze jest 2 euro. To samo 1,98; 1,97 itp. No ale zdarza im się też w dół zaokrąglać:) No ale znalazłam sposób jak tego uniknąć: płacić kartą:)
W sumie, to jak tak teraz myślę, to można nawet na tym zarobić. Jak kwota ma być zaokrąglona w górę, to kartą, jak w dół to gotówką:P
A propos płacenia to przychodzą mi jeszcze do głowy dwie rzeczy.
Wczoraj chciałam sobie kupić coś do picia i tak łaziłam po sklepie zastanawiając się co by tutaj wybrać. Nawet przez regały z piwem przeszłam, ale stanęło na wodzie. Idę do kasy z odliczonymi pieniędzmi (oczywiście po zaokrągleniu), a pani ode mnie 20centów więcej żąda. No to się pytam que pasa. Za butelki plastikowe się płaci kaucję. Jak się chcę kasę odzyskać, to trzeba butelkę zwrócić do automatu, który da pokwitowanie i kwotę odlicza się od rachunku. Jak bym wiedziała, to bym piwo wzięła:P Za puszki i butelki nie liczą!
A że to się wszystko w AH działo, to jeszcze jedna historia. Parę razy, przez nieznajomość języka, dałam się perfidnie oszukać. Kupując coś, co miało by przecenione, przy kasie okazało się, że nie jest. No i się w końcu zapytałam co jest grane, to mnie poinformowano, że trzeba mieć specjalną kartę rabatową. Wzięłam formularz do domu, wypełniłam i odniosłam do sklepu. No i czekałam na kartę. Tydzień, drugi tydzień, trzeci... aż wreszcie nie wytrzymałam. Poszłam do sklepu i mówię, że chciałam o karcie bonusowej porozmawiać. A pani co na to?! Wyciąga kartę, ilości sztuk 3! ( dwie miniatury i jedna normalna) i mi daje. To co ja za formularz wypełniłam????? No i chyba nikogo nie dziwi, że się zaczynam holenderskiego uczyć. Na razie sama.

Właśnie sobie policzyłam ilość kart. Jestem tu dopiero miesiąc, a już mam:
- kartę debetową
- kartę OV Chip Card - bilet miesięczny
- kartę Cz - ubezpieczeniową
- kartę wstępu do muzeów (roczna)
- kartę kinomaniaka
- kartę biblioteczną (na razie pożyczoną)
- kartę zniżkową na pociągi
- kartę bonusową do Alberta Heijna

Sporo tego:)

wtorek, 9 listopada 2010

Barbara o Holendrach cz. 2

Ostatnio chyba trochę po nich pojechałam z tym ekshibicjonizmem, więc od razu powiem, że to jest bardzo fajny naród. Każdym się uśmiecha (i to nie tak fałszywie jak niektóre narody), jest uprzejmy. Jak się z mapą zgubisz, to od razu się znajdzie ktoś, żeby Ci pomóc. Poza tym to nieprawdopodobne jak oni jeżdżą na rowerach!!! W drugi dzień mojej pracy kierownik mnie zapytał czy umiem jeździć na rowerze. Trzeba było wiedzieć moje zdziwienie na twarzy! Co za pytanie. Ale chyba się zorientował, bo powiedział, że u niego w Hiszpanii, to nie potrafią. No ale jak już pojeździłam trochę to wiem chyba co miał na myśli. Nie chodzi o to, czy się umie pedałować, ale tutaj panują zupełnie inne przepisy. Albo raczej ich brak:P Ścieżki rowerowe są wielkości pasa jezdni, światła są tylko po to, żeby być bardziej ostrożnym, ale raczej nie po to, żeby się zatrzymać. Wyjeżdżając zza zakrętu nikt się nie ogląda za siebie (i działa w obie strony, o prostu trzeba uważać). Najlepsze są lewoskręty dla rowerów!!! Jeszcze nie wszystko opanowałam, bo brak takich rozwiązań w Polsce robi swoje. Ale jutro pożyczam znowu rower i będę się uczyć:)
No ale nie o rowerach i przepisach ruchu drogowego miało być, a właściwie o tym, co Holender może na tym swoim rowerku przewieźć. Trójka dzieci - to normalne, jak są przewożone w tych specjalnych rowerach. Ale jedno stojące na bagażniku, drugie siedzące z przodu na siodełku, a do tego bukiet kwiatów w ręce? Albo np. rower to świetny środek transportu... obrazów? A i częsty obraz jest jazda na dwóch rowerach. Skoro jeden to wyzwanie, to dwa to super zabawa:) A inni nie mają i muszą pożyczać:P
Widziałam jeszcze psy przewożone w specjalnych wózkach, wózko-rower (tym razem z dzieckiem;), rower dla 4 osób, z czego tylko 2 pedałują i parę innych dziwactw:)
Taka różnorodność!

A miałam pisać o czym innym. No ale to jutro!

Barbara się farbuje

Po ponad miesiącu wewnętrznej walki (nie mam odrostów, nie mam odrostów...) nie wytrzymałam i wreszcie kupiłam farbę. W ciemno. Czerwony nie jest tu niestety tak popularny, więc dużego wyboru nie miałam. A farba, którą mi moja fryzjerka poleciła tu niestety nie istnieje:(
Pierwszy raz w życiu się sama farbowałam i muszę przyznać, że spokojnie mogę jutro wyjść z domu i pokazać się publicznie na ulicy (albo może wolę przy świetle dziennym się pooglądać:P Mahoniowy brąz Syoss (jakbym zapomniała). A tak na marginesie to dwa razy droższa ta farba niż w Polsce!!!

Barbara i pierwszy weekend listopada

Odkąd wymyśliłam, że zacznę pisać bloga, mam mniej czasu i weny na pisanie. Czas coś z tym zrobić. No to może najpierw o weekendzie. Nie wiem jak to jest, że zawsze w piątek, ostatnie godziny  pracy są dla mnie straszną męczarnią. Nie mogę wysiedzieć, nosi mnie jak nigdy. Mogłabym palety w Biedronce przenosić, bez wózka widłowego, a niestety muszę siedzieć na tyłku, gapić się w monitor i składać prezentacje w powerpoincie. Ehhhhh, no ale punkt 17.00 zaczyna się weekend i... już nie mam siły na nic:P
Ambitny plan miałam na piątek pozwiedzać jakieś muzea, ale dobrze, że tym razem sprawdziłam godziny otwarcia na necie, bo jednak w piętki też wszystko do 17.00! No trudno. Poszwędałam się po mieście z aparatem (wreszcie noc bez deszczu a ja z aparatem - kilka fotek na picassie). No a później było kino, ale o tym pisałam w poprzednim poście.
Film się o północy skończył, więc ledwo zdążyłam na ostatni tramwaj i tak oczy na zapałki trzymałam, żeby nie usnąć i nie przegapić przystanku. Zaczepił mnie jakiś facet (cholera wie skąd on oryginalnie). O dziwo zainteresował go kwiatek na mojej torebce - i ja mam w to uwierzyć! A najlepsze jest, że gadał do mnie po Holendersku i go rozumiałam:P No a na koniec się okazało, że to sąsiad! Szkoda, że nie z 20 lat młodszy:P

W sobotę planowaliśmy iść na noc muzeów. Bilety już mieliśmy kupione i u kolegi, który ma to szczęście i mieszka w centrum miała być preparty. Żeby dnia nie marnować, bo śliczna pogoda była - ciepło i nawet słońce świeciło - wybrałam się z aparatem na spacer po mojej nowej dzielnicy. Znalazłam w okolicy świetny budynek - WOZOCO. Tak zwany Dom Spokojnej Starości, który miał docelowo mieć 100 mieszkań, ale prawo budowlane narzuciło jakieś tam ograniczenia co do wysokości budynku i.... sami zobaczcie co architekt wymyślił, żeby obejść ten problem. Dla mnie bomba:)


Wracając do 'imprezki', kiedy wybieraliśmy miejsca, które chcemy zobaczyć okazało się, że jeden z naszych kolegów nie kupił biletu i zamiast na otwarcie pojechaliśmy dokupić jeden. Oczywiście już nie było żadnych (bo to nie jest niestety taka Noc Muzeów jak u nas, że za złotówkę się wszędzie wejdzie. Tu trzeba zapłacić 'jedyne' 17,50 euro! No ale raz się żyje!). Lipa straszna, bo albo idziemy sami, bez kolegi albo... no właśnie jakiś gościu podsłuchał rozmowę i powiedział, że odkupi od nas te bilety. A, że cena w dniu nocy wynosiła 20e, to... za tyle poszły bilety (trzeba było zachować się jak prawdziwy konik i wziąć dwa razy więcej:P).Wróciliśmy do mieszkania, zahaczając o AH (Albert Heijn - taka sieć supermarketów tutejsza - wszędzie mają sklepy. Raczej drogawo, no chyba, że się ma kartę bonusową, na którą czekam już chyba trzeci tydzień!!!). Koledzy zgłodnieli, więc postanowili coś ugotować. I tak jedliśmy makaron przygotowany przez Włocha. Nie powiem, żeby moje podniebienie jakiś niesamowitych rozkoszy doznało. Wręcz przeciwnie, bo pieczarki były trochę surowe, a cały makaron był w wersji vegan, żeby wszyscy mogli zjeść!

Pojedzeni i wypici poszliśmy na disco. Miało być Rain (jak można knajpę nazwać Deszcz???), a stanęło na Escape. I to i to płatne sakramencko drogo. Ale raz się żyje, a poza tym, tam trzeba być, bo to jest podobno najlepsza disco w Holandii, z dwoma parkietami, R&B i techno. No jak mus to mus:) Wystaliśmy się w kolejce, żeby nam kazano przejść przez bramki jak na lotnisku, gdzie w tym czasie opróżniono moją torebkę z wody, którą miałam (!), i obmacano moje kieszenie czy czegoś jeszcze nie przemycam. No porażka!!! Generalnie, z własnej nieprzymuszonej woli drugi raz tam nie pójdę. A - nie stać mnie już, B - nie lubię jak człowieka gorzej jak psa traktują! Ale przyznać trzeba, że rzeczywiście muzyka była fajna... do 4, bo później górny parkiet zamknęli i prawie godzinę trzeba było sobie przypomnieć techno i zawierciańską Arenę:P Do domu wracałam już jednym z ostatnich nocnych autobusów. Fajnie, bo mnie kolega rowerem podrzucił na przystanek:) Biedny się musiał na pedałować z workiem kartofli na bagażniku na tych górzystych mostkach;)

W nd nie nastawiałam budzika i w efekcie wstałam o 13! Co mi się dawno nie zdarzyło. Zanim się wybrałam z domu, było po 16. Byłam na Borneo:) To takie osiedle boskich domków! Raj na ziemi. Pięknie tam jest. Każdy domek jest w innym stylu utrzymany, ale wszystko tam świetnie ze sobą współgra. I do tego fajne mostki mają, i budynek w kształcie płetwy wieloryba!!!! A że byłam już pod wieczór, wszędzie się światła paliły, a Holendrzy to zwyczaju nie mają zasłaniania okien to sobie wszystkie wnętrza pooglądałam. Super pokoje dzienne, kuchnie. Oryginalny design, ale chyba mało użyteczny. Nieważne, bo i tak mi się tam podoba i będę tam mieszkać:) A okryłam też, że jedno z mieszkań, które oglądałam było w niedalekiej okolicy:)


Fajnie się chodziło, ale jednak zimno się robiło, to wróciłam do centrum i koleżankę na kawę wyciągnęłam. Zgadałyśmy się na wycieczkę do Rotterdamu za dwa tygodnie! Ja chcę architekturę pooglądać, no i Primark tam mają! A kawa się w piwo przeciągnęła, bo salsoteka się zaczęła i chciałyśmy pooglądać:) Jakiś krótki ten weekend był strasznie:P

sobota, 6 listopada 2010

Barbara i kino

W ciągu ostatnich dwóch tygodni wyrobiłam swoją roczną normę, jeśli chodzi o kino i ilość obejrzanych filmów!!! No ale skoro płacę 18e miesięcznie to trzeba to wykorzystać, a w taką pogodę jak dziś to co można robić innego? Tylko kino:)
Widziałam już:
Eat Pray and Love (długi film, nie polecam oglądać go po pracy, późno w nocy; faceci go z reguły nie rozumieją, więc radzę zachować ostrożność decydując się na obejrzenie tego filmu np. z facetem:P)
The Switch (scenariusz pozostawię bez komentarza, ale można się pośmiać)
The Wall Street (film wybrany zupełnie przypadkowo, jakbym wiedziała co to będzie, to bym się wyedukowała wcześniej. Odbieram go jako ciężki).
The Social Network - polecam!!! Dobry film, dobra obsada.

Dziś było trzecie podejście do filmu, bo przy sali prawie 300miejsc bilety wyprzedają się jak świeże bułeczki. A że można je kupić najwcześniej 90 min przed rozpoczęciem filmu i nie da się robić rezerwacji online to trzeba odczekać chwilę od premiery.

piątek, 5 listopada 2010

Barbara i Zumba

Ponad miesiąc zajęło mi, żeby przestać wreszcie gadać i wziąć się za siebie. Po tym jak zgubiłam wejściówkę na siłownię okazja nadarzyła się dopiero w niedzielę dzięki CityDeal (nie robię tu żadnej reklamy, przynajmniej nie sponsorowanej, bo o takiej mi niewiadomo:P). Za "jedyne" 20e stałam się posiadaczką karnetu na 5 wejść na Zumbę.
Super sprawa, ale szczerze, mówiąc zupełnie inaczej to sobie wyobrażałam. Przez godzinę nie wiedziałam co się dzieje!!! Myślałam, że to będzie coś w stylu latino albo salsy prowadzonej przez pana Maćka;) A tu taka niespodzianka...
No ale oczywiście przed samym wyjściem z pracy sprawdziłam adres, żeby wiedzieć gdzie iść. Przyszłam przed czasem i co? I okazało się, że mogłam sobie jeszcze godzinę zajęć sprawdzić, bo byłam ponad godzinę przed czasem!!! No ale niedaleko znalazłam fajną księgarnię amerykańską, gdzie mają super książki o fotografii, designie, architekturze i... typografii i fontach:) Mogłabym tam i pół dnia spędzić:)

A wracając do Zumby, Siostra jeżeli Ci się wydaje, że nie łapałaś kroków to nawet nie wiesz w jakim błędzie jesteś!!! Tutaj nie uczą żadnego kroku (no chyba, że jakieś zajęcia ominęłam, co jest dość prawdopodobne:), tylko tańczysz ok 8 układów tanecznych opartych na: salsie, sambie, cumbie (tak to się pisze????), flamenco itp. Poza salsą resztę znam z widzenia, a niektóre to chyba tylko z nazwy, więc było nieźle z opóźnieniem, nie do rytmu, nie do taktu... Człowiek się poci od samej koncentracji na krokach. Widząc coś po raz pierwszy i do tego w zawrotnym tempie jedyne co pozostaje to... kręcić tyłkiem, machać rękami i nogami i się dobrze bawić:) A muzyka była super. Tego mi trzeba było!!!
Jeszcze 4 wejścia się muszę "umartwiać", a później zobaczymy:) Pewnie na ostatnich zajęciach dopiero coś załapię :)

środa, 3 listopada 2010

Barbara się zakochuje

To była miłość od pierwszego wejrzenia!!! A właśnie udało mi się znaleźć w necie nazwę budynku i nazwisko projektanta tego cuda. „The Rock” Erick’a van Egeraat’a.


Wymyśliłam sobie, że chciałabym tam pracować i teraz mam dylemat, bo… to firma prawnicza tam stacjonuje. De Brauw Blakstone Westbroek. Więc albo czeka mnie sprzątanie tego cudnego (ekologicznego!) obiektu albo studia prawnicze:P No ale lepiej podziwiać to cudo z zewnątrz, więc porozglądam się jakie firmy mają siedziby w okolicy:)

Przy okazji trafiłam na mnóstwo ciekawych budowli w Amsterdamie, więc w weekend czeka mnie wycieczka szlakiem nowoczesnych budowli. A jedna z fajniejszych jest rzut beretem ode mnie:)

wtorek, 2 listopada 2010

Barbara na zakupach

Miało być muzeum, bo w sąsiedztwie pracy odkryłam chyba z 5 muzeów, ale okazało się, że są do 17.00. No to co mi innego zostało do roboty:P Poszwędałam się po okolicy. Znalazłam fajną herbaciarnię z w miarę ludzkimi cenami i ślicznymi filiżaneczkami. Zdrabniam jak Krakus:P Filiżanki przecież były duże:P
Wstąpiłam jeszcze do czegoś w rodzaju naszego Chińczyka, bo rzucił mi się w oczy ciepły sweter za ok 6euro. No ale jak chciałam przymierzyć to się okazało, że nie ma przymierzalni. Pani mi wytłumaczyła, że przecież dadzą mi rachunek i zawsze mogę przyjść i zwrócić. Taaaa, bo by mi się chciało:P Szczególnie golf za 1,99e! Na znak solidarności z Chińczykami, którzy ledwo centa za uszytą sztukę odzieży dostaną wyszłam.
W drodze do H&M, gdzie wypatrzyłam sobie śliczną spódnicę o baaaardzo zaniżonej numeracji:P - kiecka z przeceny, więc zgodnie z książką, którą teraz czytam baaaardzo pozytywnie myślałam, żeby ją jeszcze znaleźć po prawie tygodniu, ale o książce będzie odrębny wpis jak przeczytam:). No więc w drodze do H&M odkryłam coś niesamowitego! Kto był ze mną w Turcji, albo znam mnie choć trochę, albo o prostu spróbował tego, wie o czym mówię. Turecki sklep z mnóstwem różnych odmian baklavy!!!!! Odsyłam do wujka Gugla, ale to jest najpyszniejsze ciastko jakie istnieje, bo pistacjowe. A co więcej tutaj mają jego orzechową wersję, która oczywiście nabyłam drogą kupna:) Pychota. Dobrze, że to są małe porcje, ale aż wolę nie myśleć jakie to tuczące!
No ale szłam do H&M'u. O dziwo znalazłam spódniczkę (ta książka działa!!!) i parę fajnych dżinsów i zadowolona zmierzałam w stronę przymierzalni, aż wstrętne babsko mi powiedziało, że dziś już nie ma przymierzania, bo za 5 min zamykają sklep. No na moje oko to mam całe 5 min na przymierzenie. Nie tu, w Holandii!!! To jest chyba jedyny kraj, w którym byłam, gdzie wypraszają Cię ze sklepu 5-10min przed zamknięciem. Dobrze dla pracowników - nie ma nadgodzin, no ale dla konsumentów - bez przesady. Jak jest do 18.30 to ja rozumiem, że do 18.30 mogę rzeczy obejrzeć, przymierzyć, i kupić. W muzeum to przynajmniej przez megafon ogłaszają i to w kilku językach, żeby nie było pretensji!
No ale zgadnijcie co zrobiłam. No oczywiście spódnicę kupiłam (bo przecież już ją przymierzyłam i jedyne obawy jakie miałam, to że się mogła skurczyć na wieszaku, ale zaryzykowałam, bo przecież dostałam paragon!). Pozostaje mi jedynie pozytywnie myśleć o tych fajnych dżinsach:)

poniedziałek, 1 listopada 2010

Barbara o Holendrach

Nie będę się teraz rozpisywać na temat zalet i przywar tego narodu, bo jeszcze tu za krótko jestem. Na razie tylko jedna cecha - ekshibicjonizm. Bo jak inaczej nazwać fakt, że w oknach nie mają firanek/zasłon??? W Polsce bym o głupotą nazwała albo przechwalaniem. Wystarczy pospacerować wzdłuż kanałów, żeby zobaczyć jak żyją Holendrzy. Te piękne mieszkanka, salony i kuchnie, wielkie plazmy (albo LCD - specjalistka nie jestem). Wszystko widać jak na dłoni! Czasami, szczególnie na parterze, wstawiają w okna szyby zmatowione w środkowej części.
Jak będę się kiedyś przymierzała do projektu domu/mieszkania to zamiast kupować katalogi to wystarczy, że się po Amsterdamie przejdę. Jak się ma przestrzeń ok 80m2 na 1-2 osoby to mają duże pole do popisu! A tak a propos to mieszkanie, w którym teraz urzęduję ma ok 90m2!!!

No i dochodzę wreszcie do sedna sprawy. Odkryłam dziś, że takie duże mieszkanie, a ma tylko dwa lustra!!! Pierwsze jest w łazience, co pewnie nie dziwi nikogo, a drugie - też w łazience vis-a-vis prysznica!!! Ubrany się człowiek nie może przejrzeć, ale nagi tak??? I jak tu nie stwierdzić, że to ekshibicjoniści!!! Żeby nie było, że osąd jest tylko na podstawie tego mieszkania. W poprzednim luster było całkiem sporo, ale i tak największe (cała ściana!) było w łazience i ... toalecie na drzwiach:P