poniedziałek, 20 grudnia 2010

Barbara i jazda po śniegu

Jak środa była pechowa, to co mogę powiedzieć o sobocie??? Postanowiłam się wybrać do centrum w celu poszukiwania prezentów. Wymyśliłam, że jak wezmę rower, to będę A) niezależna, bo o pt. to się można wszystkiego spodziewać po komunikacji miejskiej - przede wszystkim tego, że jak jest śnieg to nic nie jeździ!!! a B) żeby zobaczyć jak to jest zimą po śniegu.

No i muszę powiedzieć, że jest stresująco, długo, momentami fajnie, momentami niebezpiecznie a momentami się leży. No i niestety leży się w centrum, bo jakoś ludziom nie przychodzi do głowy, że jak ciapa zamarznie to się robi lód. A jak go jeszcze przyprószy, to już w ogóle kinder niespodzianka! No i o godzinie dojechałam sobie do centrum i na moment tylko przestałam się koncentrować na jeździe i tylko tyle pamiętam, że leżałam. Poobijałam się masakrycznie, czapka mi z wrażenia spadła. Ale najgorsze jest to, że zgniotłam aparat i... obiektyw nie działa:( buuuuuuuuuuuuuu. No i zbieram na nowy:P

Drogę powrotną odbyłam metrem. W końcu to też jakieś nowe doświadczenie!!! Najpierw mnie bramki nie chciały wpuścić, bo rower czujnika dotykał, ale ciekawe jak mam to zrobić jak prowadzę rower. Zostawić go wcześniej, przyłożyć kartę i szybko po niego wrócić?? Akurat!!!
No ale bramki z pomocą Holenderki dało radę, winda pod nosem na peron też. Najlepiej w metrze. Tylko niektóre wagony są przystosowane do przewozu rowerów. A mówiąc dokładniej, mają 2 haki na zaczepienie roweru, żeby się nie chybotał na boki podczas jazdy. Oczywiście z grzeczności przepuściłam taką jedną i niech mi to bokiem wyjdzie na przyszłość, bo ona powiesiła na tym niższym. A tam jest tak wąsko, a mój rower jest tak ciężki (z tą super dobrą kłódką i kapustą na gołąbki:P) No ale zaparkowałam, postawiłam go na stopce i kontrolowałam, żeby się nie wywalił. Ze stacji i tak musiałam pedałować do domu po śniegu. To prawie jak jazda po Saharze!!!

sobota, 18 grudnia 2010

Barbara i Kultura

Kultura przez duże K, bo to o balet chodzi. W piątek byłam z koleżankami z pracy na balecie, który Holendrzy nazywają Zwanenmeer, a po naszemu to "Jezioro Łabędzie". Przepiękne widowisko. Prawie 50 tancerzy robi wrażenie!!! Świetna gra świateł, piękna muzyka, cudownie delikatny taniec, świetne dekoracje!!!
Oczywiście nie obyło się bez przygód, bo osoby odpowiedzialne za wymianę vouchera na bilety (z siedzeniami) utknęły w komunikacji miejskiej i wymyślili, że będą ludzi wpuszczać i kto pierwszy ten lepszy!!! Całe szczęście Bułgarzy wiedzą jak się miejsca zajmuje:)
No ale nie wiem czy tak na szczęście, bo później taki wysoki Holender z ogrooooomną główą usiadł tuż przede mną!!! Wychylają się na bok, byłam w stanie zobaczyć pół występu. Całe szczęście, że lewa część była lustrzanym odbiciem prawej, więc dużo nie straciłam.
Wysocy ludzie powinni mieć osobną lożę!!! Albo niskim powinni poduszki dawać:P

I w ogóle kulturę to oni mają tu zupełnie inną. U nas się raczej jeszcze ludzie ładnie ubiorą na balet czy do teatru. A po trzecim dzwonku, nikogo nie wpuszczą, a już na pewno nie z drinkami!!! No ale tutaj do wszystkiego podchodzą po Holendersku - bezstresowo.

piątek, 17 grudnia 2010

Barbara się gubi

No i stało się. W czw jak wracałam po imprezie, kompletnie straciłam orientację w terenie. Pierwszy raz wracałam rowerem tą trasą, chyba nie do końca byłam trzeźwa, a na pewno nieźle zmęczona (w końcu to 2 w nocy była). No i tak błądziłam. Okazało się, że wyjątkowo mapy nie mam!!!Jak to dobrze, że na przystankach mają mapki. Prawie jak bieg na orientację:P Nie wiesz gdzie jest następny punkt kontrolny ani gdzie meta. A najgorsze, że nawet nie było się kogo o drogę zapytać. A poza tym śnieżyło już nieźle. Całe szczęście, jak mnie już zaczął dobry humor opuszczać (razem z promilami i ciepłem chyba:P) znalazłam się na swojej ulicy!!!

Nocna nadprogramowa wycieczka była powodem, dla którego w piątek do pracy jechałam tramwajem. Ze dwa wypadki na torach i pół godziny spóźnienia. Ludzie tutaj kompletnie nie potrafią się zachować. Trochę śniegu spadnie i już wszyscy wariują!!! Pociągi nie kursują, autobusy też nie (no bo przecież nikt tu nie ma letnich opon!). Tramwaje jeżdzą jak im się podoba. Ale to i tak nieźle podobno, bo w zeszłym roku to im zwrotnice zamarzły!
Na rowerze też niebezpiecznie, co chwila słychać jak ktoś upada. Ale ścieżki rowerowe jako jedyne są porządnie odśnieżone!!! Nie to co u nas, DDRy odśnieżają na końcu!!! No i wszędzie ludzie zaczęli panikować. W pracy wszystkich przyjezdnych wcześniej pozwalniali! Nie tylko u nas zima zaskakuje drogowców:P

środa, 15 grudnia 2010

Barbara i pechowy poranek

Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami. To ja ich dzisiaj z tuzin spotkałam!!! A zaczęło się tak niewinnie. Wstałam wcześniej niż zwykle i już miałam wychodzić do pracy, kiedy się rozpadało. Spakowałam ciuchy na przebranie i włożyłam kurtkę przeciwdeszczową (chcę zaznaczyć, że się nie rozmyśliłam i pojechałam rowerem!). Po pięciu minutach jazdy w deszczu zaczęłam się przegrzewać, nie mówiąc o tym, że nic nie widziałam, ani w okularach, bo mi zaparowały, ani tym bardziej bez. Ze dwa razy bym się zabiła, bo jak hamowałam, to się okazało, że się zrobiła gołoledź, więc ze dwa razy wjechałabym pod koła samochodu. Do tego, na rondzie miałabym czołowe zderzenie, bo komuś się chyba kraje pomyliły. Jak wreszcie dotarłam do pracy, kompletnie zmęczona i przemoczona, to się okazało, że zgubiłam kolczyka (nd zakup:(), połamałam metalowy (!) breloczek do kluczy z pracy i że wyglądam jak zombie, bo jednak makijaż mi trochę spłynął!
Kolejne poślizgnięcie miałam w pracy, jak schodziłam z rowerem do piwnicy, gdzie mamy parking. Jak rower ma nożne hamulce, to jak się taki rower sprowadza po stromych schodach??? Podniesienie nie wchodzi w grę, bo po pierwsze rower sam w sobie jest masakrycznie ciężki, a po drugie wczoraj kupiłam do niego kłódkę, która waży chyba z 10kg. Jest ogromna i stanowi dodatkowe obciążenie, ale mam nadzieję, że stanowi skuteczną zaporę. W razie czego ją wyrzucę i będzie mi lżej uciekać...:P

A co było najgorsze w tym całym dniu??? To, że po 15 minutach jazdy przestało padać. Nie mogłam to dzisiaj zaspać trochę??? Zachciało mi się wcześnie wstawać:P

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Barbara na pchlim targu

Rower to nie jedyna atrakcja weekendu! W niedzielę byłam ze znajomą na pchlim targu - największym w północnej Holandii. Przez jeden weekend w miesiącu, kilkuset albo i więcej wystawców wyprzedaje co się da za grosze! Ceny zaczynają się od 50c, głównie ciuchy. Ale można tam znaleźć pełne wyposażenie domu, począwszy od szklanek, poprzez meble, dywany, lamy i fantazyjne wieszaki! Wstęp jest płatny (3,5e), ale to bardzo fajne miejsce, żeby poobserwować reakcje i zachowania różnych ludzi. Niektóre to się rzuca, jakby na zakupy przez rok nie wychodził co najmniej, albo jak by tam dawali za darmo!!! Tym razem to był rekonesans, ale już wiem i mogę doradzić, żeby na przyszłość:
- zaopatrzyć się w torbę na kółkach - ręce wolne, można oglądać, a akurat zmieści się tam cały dobytek )no bo samochód przecież jest na parkingu - kto rowerem na pchli targ jeździ? :P oprócz nas:P)
- najlepiej wziąć ze sobą dziecko, albo i dwa, bo się sobą zajmą, a i odgrodzą stragan od innych żądnych obejrzenia towaru konkurentów
- żeby zapewnić sobie jak największą przestrzeń przy straganie i stosie np. ciuchów, dobrze być dużym. Zima sprzyja, bo można duuuużo warstw nałożyć, a wtedy mniej osób się zmieści i można dłużej i na większej powierzchni szukać
- przyda się też pies - najlepiej wyszkolony w plątaniu się między nogami innym kupującym
- no a do tego najlepiej zapalić papieroska, albo trawkę, to się co wrażliwsi wykruszą (więcej dla nas, a przecież o to w tym wszystkim chodzi:P)


A tak całkiem serio to jeśli ktoś szuka gitary, czy rakiety do tenisa - to polecam! A jakie tam mają aparaty. Niejedno muzeum by się nie powstydziło!!!!!! Cuda!!!
Drugi tydzień stycznia - drugie podejście!!! Mimo, że targ jest w ogromnej hali, to zimno tam masakrycznie! Jedyne podgrzewane miejsce, to ... toaleta w bardzo okazyjnej cenie (35c w tym miętówka!) Czyżby to jakiś chwyt marketingowy był?

Barbara kupuje rower

Wreszcie nadejszla wiekopomna chwila:) Prawie 2,5 miesiąca mi zeszło, ale wreszcie mam swój własny, piękny rower!!! Ma dwa kółka, siodełko, bagażnik, lampki, błotniki - jednym słowem wszystko co rower powinien mieć. No może prawie wszystko... Ma nożne hamulce. Ostatni raz takich używałam w czasach mojego komunijnego składaka! Można się odzwyczaić. Zresztą nie do końca opanowałam jeszcze sztukę pełnego zatrzymania. No bo zahamować można, ale zatrzymać się to chyba tylko zeskoczyć na końcu! No i dziś miałam już pierwsze chwile grozy. Wracałam z pracy (a wspominałam już, że mam 45 min rowerkiem lub tramwajem?) i w jednym miejscu, koło jeziora gościu coś do mnie mówi "respecteren sloter" (coś takiego usłyszałam i zapamiętałam, a jestem pewna, że powiedział coś innego:P) Co chyba znaczyło uważaj kobieto na lód, bo ślisko. Nie trzeba być poliglotą, żeby się domyślić co miał na myśli, bo wszyscy prowadzili rower, a tylko ja jechałam i jeszcze nos wycierałam (czyżby oznaka aklimatyzacji - z angielskiego - Daczyzmu?). No a później jadę sobie, a wszyscy się wloką przede mną, no to delikatnie wyprzedziłam, aż tu przed samym nosem pani na zakręcie nie wyrobiła i zaliczyła glebę. A ja co, zachowałam spokój i po hamulcach:P Tyle, że po ręcznych, których nie mam:P Może to i dobrze, bo pewnie też bym leżała (bo kto to widział hamować w takich warunkach?!). Po prostu ją ominęłam, ale oczywiście parę metrów dalej wyhamowałam, żeby sprawdzić, czy żyje. No ale końcówka drogi to jak lodowisko. Miałam zejść i prowadzić rower, ale jak widziałam, jak się ślizgają ci co prowadzą, to zdecydowałam się jednak zaryzykować. Ma się w końcu te zdolności kierownicze - po coś się to international management studiowało:P

A co do roweru, to postanowiłam, że będę nim jeździć zawsze i wszędzie (z wyjątkiem burzy i wichury!), jak prawdziwi Holendrzy, a nie jakiś tam turysta:) To mnie teraz możecie trzymać za słowo:)
Wczoraj wymieniłam baterie w lampce - niesamowite, jaki to skomplikowany proces, dobrze że miałam scyzoryk (dzięki Bracie):) No i dzwonek wymieniłam, bo dostałam w prezencie od koleżanki, bo ten mój przerdzewiały był. A tutaj to podstawowe wyposażenie roweru, jedna z najczęściej używanych części. Jutro idę na targ po porządny łańcuch, bo to co mam to tylko prowizorka. Byle cążkami pewnie się da przeciąć:P Dlatego rower mieszka w domu, albo garażuje w pracy (zresztą trzeba jakoś pilnować, żeby się siodełko nie schłodziło - muszę opatentować podgrzewane:)

Cieszę się jak dziecko:) Wreszcie odkryłam, że żyję! To nic, że po weekendzie mam takie zakwasy, że nie wiem czy jutra do żyję:P

czwartek, 9 grudnia 2010

Barbara refleksyjnie

Siedze sobie w pracy i mnie wzielo dzis na myslenie. Nic mi sie nie chce robic. Nie mam motywacji, co mnie troche zaskakuje. Moze dlatego, ze manager jest na szkoleniu, ze sie swieta zblizaja i jest ogolnie luzna atmosfera? A moze dlatego, ze nawet mimo moich staran to nie jest dla mnie? Dzisiaj sobie uswiadomilam, ze ja wcale nie pasuje do Amsterdamu, ani do GRI. Dziwne, ale chyba sie tu tak na prawde nie zaklimatyzowalam. Mimo, ze uwielbiam ta rowerowa kulture i zdrowy styl zycia. Podobno kazde miasto mozna opisac jednym slowem i jezeli to slowo okresla Ciebie w jakis sposob to znaczy, ze sie wpasowales/wpasujesz. Nie wiem czy jest takie jedno okreslenie Amsterdamu – chyba miedzykulturowosc! Albo ze wzgledu na Czerwona Dzielnice i Coffee Shopy – tolerancja!

Patrzc na prace moja i kolegow wydaje mi sie, ze nie mam co liczyc na cos naprawde ambitnego. Albo cos ze mna jest nie tak i mam wygorowane ambicje, albo tutaj po prostu ludzie wierza, ze to co robia, to jest cos znaczacego i rozwijajcego. Najprawdopodobniej prawda lezy gdzies posrodku! Ale gdzie ja znajde pracodawce, ktory bedzie umial wykorzystac moj potencjal, (najpierw by musial mi dac szanse i zaprosic na rozmowe), a do tego odpowiednio mnie zmotywuje do pracy i nie kaze mi codziennie brac nadgodzin? Ludzie sie raczej nie spodziewaja, i nie oczekuja, od dwudziestopiecioletniej osoby, takiego doswiadczenia. Kto by dal smarkuli zadania strategiczne, niech pokseruje? Trzeba przeciez odbyc sciezke od pucybuta do milionera! A to jest takie niesprawiedliwe!!! A co jak sie nie chce przezyc pol zycia w jednej organizacji? Nie jest sie na tyle cierpliwym? Chce sie wykazac szybciej, co pozwoli zaoszczedzic i czas i pieniadze wszystkim???
A z drugiej strony, jak robisz wazne i odpowiedzialne rzeczy, to sie okazuje, ze w firmie jest wyscig szczurow i po roku psychicznie przestaje Ci to odpowiadac. A jak nie ma wyscigu szczurow, to kultura organizacyjna Ci nie odpowiada: wykorzystuja Cie, albo stosuja inen formy mobbingu. Czy jest jakis idealny pracodawca/miejsce pracy/ stanowisko??? Bo ja na pewno jestem do niego stworzona:P

Wydaje mi sie, ze odpowiedz jest tylko jedna – zalozenie wlasnej dzialalnosci gospodarczej. Ale czy to naprawde jest takie dobre wyjscie, czy tak mi sie tylko wydaje? I skad wziac na to pieniadze? ;) W kazdym razie, jezeli ktos ma odpowiedz na nurtujace mnie pytania, albo ktos chcialby wspolnie zalozyc idealne miejsce pracy (oczywiscie zgodnie z regulami zrownowazonego rozwoju i biznesu odpowiedzialnego) – to czekam na informacje!

środa, 8 grudnia 2010

Barbara i alarm przeciwpożarowy

Poniedziałek był pełen wrażeń, ale to co sie stało wczoraj przerosło moje oczekiwania. Otóż wczoraj miał być próbny alarm przeciwpożarowy. Ponieważ nie było mnie na zeszłotygodniowym szkoleniu, odbębniliśmy je wczoraj w ekspresowym tempie. Otóż w Holandii, żeby udzielić komuś pierwszej pomocy trzeba przejść specjalne szkolenie. Wtedy można nosić jaskrawożółta kamizelkę, która wyróżnia z tłumu. Tak więc taka kamizelka, to duża odpowiedzialność. Jeżeli ktoś nie był szkolony, nie udzieli Ci pomocy. Baaa, jak złamiesz nogę, to cię nie zniesie, bo przecież trzeba swoje życie ratować. Tak wiec nie życzę nikomu łamania nóg w Holandii :P

Ale do rzeczy. Godzina Z wyznaczona była na 11.30. Wszyscy siedzieli ubrani w kurtki, czapki, prawie w rękawiczkach, czekając na alarm! 5 min, 10 min i… cisza – nic. Niektórzy zaczęli symulować alarmy aż tu przez intercom odezwała sie nasza HRka imitując syrenę alarmowa. Wszyscy spokojnym krokiem podążyli w kierunku miejsca spotkania. Nie biegnąc, bo w przypadku pożaru sie nie biega(to też cenna informacja ze szkolenia. I jak jest dym, to się trzeba kłaść na ziemi. I gaśnic też nam nie wolno używać, skoro się nie znamy Tylko ludzie w kamizelkach są przeszkoleni). Problem w tym, że nasze miejsce spotkania to duża sala w innym budynku Urzędu Miasta (ten budynek, który zajmuje GRI tez należy do UM). Czekał nas spacer. A przypomnę tylko, że tu jest zima!!! No ale lepiej spacerować i się ogrzać w budynku, niż wyjść szybko i marznąć na dworze! Ale na miejscu czekała na nas miła niespodzianka - kawa, herbata i ciasteczka. Takie alarmy to ja mogę mieć i co tydzień!!!

Jak wróciliśmy, okazało sie, że w naszej części budynku alarm sie nie uaktywnił! Co więcej, blokada drzwi, która ma się dezaktywować też nie zadziałała. Więc jednak dobrze, że to były tylko ćwiczenia. Zgodnie z tutejszą polityką, przy kolejnych ćwiczeniach będziemy znać tylko dzień albo tydzień, żeby być przynajmniej trochę zaskoczonym. Oby naprawili alarm do tego czasu ;)

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Barbara i pełen wrażeń poniedziałek

 W Polsce dzisiejszy dzień wszyscy zaczynają od zajrzenia pod poduszkę. Tak wiem, wszyscy zaprzeczą, że już się w Mikołaja nie bawią, ale jednak odczuwamy zawód jak okaże się, że tam pusto;) Nie liczyłam na to, żeby zasięg polskiego Mikołaja był aż tak duży, czym uniknęłam zawodu (a może raczej tym, że jak zwykle przespałam pierwszy dzwonek budzika i jak szalona wyleciałam z łóżka do łazienki?:)
Druga rzecz, to to, że Holendrzy obchodzą Mikołajki 5 grudnia, a że bojkotuję niewolnictwo, które najwidoczniej tutaj przetrwało mimo dekolonizacji i innych procesów, to i Holenderski Mikołaj nie przyszedł. Z drugiej strony głupio bym się czuła dostając prezent od murzyńskiego niewolnika Mikołaja, które do tego ubrany jest w pstrokaty strój niczym klaun z cyrku! :P (pisałam o tym w poście Barbara i Mikołaj)

No ale postanowiłam, że przynajmniej w pracy obdaruję kolegów i podzielę się swoją tradycją. Zaniosłam trochę pysznego miodownika i wmawiałam, że dziś trzeba świętować, bo po pierwszy w sobotę były moje imieniny, a po drugie dziś w Polsce obchodzimy dzień św. Mikołaja.  Po czym się okazało, że w Finlandii jest dzień niepodległości, więc lista powodów do świętowania się wydłużyła.

A zapomniałabym napisać jaki mi prezent zrobił Pan kierowca tramwaju dzisiaj. Na moim ostatnim przystanku przesiadkowym nie otworzył drzwi. Nie zdążyliśmy dolecieć do kolejnych, bo odjechał. Taki dowcipny! Czekał mnie spacer - nie żebym miała coś przeciwko spacerom, ale po pierwsze byłam już spóźniona, a po drugie chodniki dzisiaj były bardzo oblodzone. W przeciwieństwie do ścieżek rowerowych, które były odśnieżane! No to zafundowałam sobie (tzn kierowca mi zafundował) - skąd wiedział, że lubię???) mały spacerek:)

No a z innych wrażeń to byłam dziś w kinie. Pathe Tuschinsky - piękny budynek utrzymany w secesyjnym, i nie tylko, stylu:) To się dopiero nazywa 3D, albo i 4 D. Po ekranie latały pająki, a między nogami myszy!!! Dobrze, że strachliwa nie jestem, bo jeszcze by mogły być dodatkowe efekty dźwiękowe:)

No a ostatnim przyjemny akcent to mnie we własnym bloku spotkał (no nie tak własnym). Dzisiaj tak sobie myślałam, że jeszcze porządnej choinki nie widziałam w Amsterdamie. Wchodzę do domu, tj do klatki a tutaj śliczna choineczka!!! Ze święcącymi lampkami. Tak się miło zaskoczyłam, że nie zauważyłam kwiatka, który postawili koło klatki schodowej i który mnie na śmierć wystraszył!!! Gwoli wyjaśnień kwiatek ma przynajmniej 2 metry wzdłuż i wszerz:)

niedziela, 5 grudnia 2010

Barbara na południu

Właśnie wróciłam z Eindhoven. Odwoziłam rodzinkę na lotnisko. Bardzo szybko minęło tych kilka dni. Trafili chyba na najgorszą pogodę!!! Mróz, wiatr i śnieżycę!!! Dla mnie cudnie, bo takiego śniegu mi brakowało. Szkoda tylko, że Holendrzy nie są przygotowani na tak "ekstremalne" warunki pogodowe i wczoraj ponad pół godziny czekaliśmy na tramwaj, który nie przyjechał. Zdążyliśmy podejść ze trzy przystanki wsiąść w autobus, który widocznie lepiej sobie radzi z taką pogodą. Niestety to była jakaś trasa objazdowa i... wróciliśmy się prawie pod sam dom i pół miasta objechaliśmy. W efekcie do miasta jechaliśmy z 1,5h zamiast 40min!!!  To samo było jak próbowaliśmy się później na coś przesiadać.
Żeby dzisiaj uniknąć powtórki z rozrywki, wyszliśmy z domu po 8, mimo że wylot był o 13.35. Ale z Eindhoven. To takie miasteczko na południu Holandii. Słynie głównie z tego, że dawno temu jeden pan tam założył fabrykę żarówek, zatrudnił parę osób. Dziś firma ta zatrudnia tysiące ludzi i znana jest jako PHILIPS. Poza tym siedziby mają tam Royal Dutch Shell i Unilever.
Z informacji praktycznych dotyczących Eindhoven warto wiedzieć, że komunikacja miejska obsługiwana jest przez firmę Hermes. Autobusem nr 401 dojedzie się na lotnisko. Bilet, kupiony w okienku przy dworcu autobusowym kosztuje 3euro, chyba, że zagada się pana sprzedającego i wtedy cztery bilety dostaje się za 7 euro!!! Jak mnie poinformował "pan - nie umiem liczyć do dwudziestu" (żeby nie było zorientowałam się dopiero w autobusie, że coś jest nie tak) - bilet ten jest ważny na cały region południowej Holandii. Tzn w ciągu danego dnia:) Miałam go wykorzystać, ale pogoda deszczowa mi uniemożliwiła. I... niedziela handlowa:) Albo lepiej zabrzmi jak napiszę, że plan zwiedzenia muzeum Van Abbe. Miała być ciekawa architektonicznie bryła. No dość oryginalna przyznaję.
I jeszcze mi prawie przez płot nad kanałem  przyszło skakać, bo sobie robót budowlanych nie ogrodzili z wszystkich stron i się musiałam wracać, bo skakanie nad kanałem nie wydawało mi się odpowiednie w butach na obcasach! Wystawa też dość specyficzna. Całe szczęście, że posiadali kolekcję dzieł Picassa, Kadinskiego, Kokoschki:) i paru innych.
Dla nie miłośnika nie polecam jakoś szczególnie. Zwłaszcza jakby ktoś miał płacić 9euro za wstęp (na kartę muzealną oczywiście wejście za friko). Dodam tylko, że muzeum duże o bardzo skomplikowanym układzie, dobrze, że mapkę dają:)
To na tyle kultury mi dziś siły starczyło. Miała być jeszcze katedra w Den Bosch, ale pobudka przed siódmą (jak się poszło spać po pierwszej) zrobiła swoje. Spanie wzięło górę. I zimno:)

No nic, ciekawa jestem wrażeń gości z wizyty w Amsterdamie:)

czwartek, 2 grudnia 2010

Barbara ma gości

Znowu mam przerwę w pisaniu, ale od razu się usprawiedliwię. Po pierwsze ostatnie dni spędziłam na szkoleniu Training of Trainers (jako support ale i uczestnik:). Po drugie mam gości - wczoraj przyleciała męska reprezentacja mojej rodziny tj. tata i brat. I dziewczyna brata. Jest fajnie - oni degustują "kuchnię holenderską", a ja się delektuję polskimi specjałami przyrządzonymi przez mamusię. Mniam mniam.
Po weekendzie obiecuję coś napisać. Mam dwie zaległe wycieczki - pełną wrażeń wyprawę do Rotterdamu i wypad do Utrechtu!