niedziela, 27 lutego 2011

Barbara i zwyczajna sobota

Dokładnie dziesięć dni minęło od ostatniego posta. Mam wrażenie, że dnie robią się coraz krótsze zamiast coraz dłuższe, bo na nic nie starcza mi czasu! Ten weekend mam trochę bardziej relaksacyjny, co nie znaczy, że się wyrabiam. Bo u mnie oczywiście relaks nie znaczy leżenie z brzuchem do góry i medytacja. O nie, to się nazywa lenistwo w moim słowniku połączone z ogromnymi wyrzutami sumienia. Relaks to dla mnie nic nie planować, zwolnić trochę, porobić rzeczy, które sprawiają przyjemność a na które szkoda czasu. Odpisać na zaległe maila, spotkać się ze znajomymi, ugotować dobry obiad - i takie tam. Wczoraj rano na przykład (hmmmm, ciężko nazwać 12 w południe rankiem, ale było to tuż po przebudzeniu, więc niech będzie rano:) poszłam biegać. Żebym nie skłamała to minęły dokładnie dwa miesiące od ostatniego joggingu, jak wieczorem przed Wigilią postanowiłam się poruszać i po 400m wiatr mnie zawrócił. Nie dało się. Zresztą było zimno i mokro, a w domu czekało pakowanie. Czego nie znoszę! Aż się dziwię, że się jeszcze nie przyzwyczaiłam do tego! Ale wracając do 'porannego' joggingu, to miałam tylko do sklepu po płatki pobiec, trochę okrężną drogą - to przez wyrzuty sumienia i zaległe opary alkoholu po imprezie piątkowej;) Po 4 miesiącach mieszkania tutaj (tzn na zadupiatym Osdorpie) odkryłam nowy sklep (supermarket, i ciężko to nazwać odkryciem) i... półkę z polskimi produktami. Myślałam, że się łezka w oku zakręci, ale ja nie jestem specjalnie fanką majonezu, sosu tatarskiego, vegety czy pulpetów. Jedynie kasza i kubusie mnie zainteresowały:) No ale może to dlatego, że kuchnia polska jest bardzo skuteczna w zabijaniu wszelkich witamin podczas różnych procesów rozgotowywania. A polskie podniebienia są znieczulane smakiem pieprzu, soli i wspomnianej wcześniej wegety, co nie pozwala nam się cieszyć i docenić różnicę w smaku świeżej bazylii czy tymianku. Pewnie zaraz zostaną zbombardowana zarzutami, że jak ja mogę tak bluźnić o naszej rodowej kuchni. Pół roku na obczyźnie i już się wyrzeka gołąbków, pierogów ruskich i takich tam. O nie, nie nie. Pierogi ruskie robiłam we wtorek dla znajomych. I jestem pełna podziwu dla tych wszystkich, którym zagniatanie i rozwałkowywanie ciasta przychodzi z taką łatwością! Gołąbkami też się dzieliłam ze znajomymi i obie potrawy zostały bardzo dobrze przyjęte, o czym mówią puste talerze:) No ale polskiej kuchni możemy pogratulować zup i ciast, bo na zachodzie to bida strasznie pod tym względem. No bo czym jest jedna szarlotka serwowana w Holandii jako narodowe ciasto, kiedy u nas stoi się przed wyborem sernika, makowca, wuzetki, kremówki, różnych torcików i tysiące innych ciast. Aż mi ślinka cieknie na samą myśl. Czy to nie w ten czwartek jest dzień pączka??? Nie lada wyzwanie znaleźć tutaj coś przypomnijącego tradyzyjny pączek z dżemem. Chyba pora poszukać gdzie to jest ten polski sklep!!! No bo wątpię, żebym się sama zaczęła bawić w wypieki. No chyba, że faworki w następny wtorek??? :) A tak szczerze mówiąc, to odzwyczaiłam się od słodyczy i sama jestem zaskoczona, że mi ślinka nie cieknie na samą myśl o cieplutkich jeszcze faworkach. Myślę raczej o tym jak ociekających tłuszczem kawałku słodzonego ciasta. Dziwne, ale ostatnio moje "słodycze" to płatki owsiane i bakłażan i orzechy, od których się poważnie uzależniłam. Wczoraj chciałam sobie jakieś pyszne świeże bułeczki kupić w pobliskiej piekarni, ale zanim pozałatwiałam sprawy na mieście to ją zamknęli. Wreszcie trafiłam do szewca. I pozytywnie się zaskoczyłam, bo w pół godziny wymienił mi fleki w butach i wziął za to 'jedyne' 7,5e (słyszałam o 15!). Miałam czas, żeby połazić po centrum handlowym na Osdorpie. Też nowe doświadczenie dla mnie - doświadczyć sobotnich rytuałów tutejszej społeczności. Dziesiątki zachustowanych Arabek w H&M, które z wypiekami na twarzy oglądały wydekoldowane bluzeczki, ludzi rzucających się na wyprzedaże w Kruidvacie i kilometrowa kolejna do kebabiarza. Ot zwyczajna sobota. Tylko czułam się trochę nieswojo. Może dlatego, że jak jechałam na rowerze, to wszyscy się na mnie gapili. A właśnie - prawdziwie holenderskie doświadczenie, bo uczyłam się jeździć z parasolką w ręce - daje radę:) A te spojrzenia, to moje gumiaki. Jak przechodziłam przez ulicę to jeden gościu aż krzyknął z wrażenia "wow". Nie sądziłam, że to wzbudzi aż taką sensację:) No ale fakt, piękne są:) Ostatnim punktem wycieczki był sklep turecki. Ostatnio mój ulubiony. Ach te świeże warzywka i owoce. No i całe mnóstwo cudownych produktów, typu chałwa, orzechy, fasole, oliwki i tysiące innych orientalnych produktów. A wśród nich - grillowany bakłażan! Dzisiaj zrobię z niego vanate - czyli rumuńską pastę bakłażanową. Poprzedni współlokatorzy by się ucieszyli, że nie muszą już wdychać spalonego (opalanego na gazie jeśli bym miałam być precyzyjna) bakłażana przez kilka dni po przyrządzeniu. Ahhhh i jak tutaj się nie cieszyć, że zostaję w tej kolebce tysiąca kultur całe dwa miesiące dłużej!!! No ale pora się wziąć do roboty, bo parę artykułów czeka na napisanie:)

czwartek, 17 lutego 2011

Barbara i wiosna

Temperatura jeszcze nie do końca wiosenna, ale pogoda - owszem. Trudno uwierzyć, ale już trzeci dzień z rzędu świeci słońce!!! A poza tym dzień się wydłużył na tyle, że jadąc do pracy i z pracy na rowerze nie muszę już używać świateł:)
Ahhhh jak cudownie. W ten weekend planuje wreszcie porzucać trochę frisbee, bo wstyd, że jeszcze nieodpakowane leży na półce! No ale do tej pory nie było kiedy/ z kim/ gdzie... Najchętniej to bym nad morze pojechała porzucać, ale jak tam tak wieje jak ostatnio, to chyba nie ma sensu:P Chyba, że będę chciała sama ze sobą pod wiatr grać:)

A poza tym wiosna to i mnóstwo innych zmian. Za dokładnie 99 dni zaczyna się Rajd Jura Skałka Adventure! Chcąc utrzymać trend z poprzednich dwóch lat, w tym roku walczę o pierwsze miejsce:) (2009- VIII z Asią, 2010 - IV z Piotrem, 2011 -???? z Magdą:) Będzie ciężko się przygotować stąd, ale damy radę. Tym bardziej, że ambitnie zaczęłyśmy obie od wzmocnienia mięśni brzucha ćwicząc 6 Weidera (8 dni za mną, ale jak można tak czasochłonne ćwiczenia wymyślać???? niedługo będę wstawać tylko po to, żeby to ćwiczyć i zdążyć przed pójściem spać znowu:P). Poza tym rower na kondycję. Pozostaje mi tylko poćwiczyć ręce - najlepiej na ściance (ktoś chętny?:) albo na kajakach!!!! Popływać po kanałach - to byłoby to:)
A propos rajdu, to właśnie wypuścili filmik z zeszłorocznej edycji. No i nawet coś mówię - dosłownie "fajnie, coś innego" :P WOW! Miałam nadzieję, że mnie wytną. Po 9h łażenia trudno jest się wzbić na wyżyny intelektualne. Szczególnie jak to się dzieje chwilę przed, albo raczej po intensywnym kursie nauki chodzenia na szczudłach:P Polecam obejrzeć - gdzieś około dziesiątej minuty:P
http://www.youtube.com/watch?v=twZfePkuskE

A poza tym, zgodnie ze wskazówkami Bear Grylls'a od survivalu ograniczam spożywanie mięsa, do tego chyba przerzucam się na dietę Montignac'a (prawie mi się udało, ale goście z Polski i polskie jadło mi to trochę zaburzyło:P). Dzisiaj odkryłam dobrodziejstwo soczewicy czerwonej. Mniamciu pychota. Właśnie sobie na jutrzejszy lunch przygotowałam tortille z nadzieniem z pasty z soczewicy:) Później będę eksperymentować z cieciorką:) Brzmi śmiesznie. Ale falafel mnie intryguje - tzn własnoręcznie przygotowany:)

Zbieram się na imprezę:) Ach ta wiosna!

środa, 16 lutego 2011

Barbara wraca do świata żywych

Wygląda na to, że jak piszę po ang to mi statystyki spadają:P To po co się wysilać? Tym bardziej, że po naszemu jakoś to łatwiej przychodzi i naturalniej brzmi.
Przerwę miałam długą bo mnie siostry z mamą odwiedziły. Cały tydzień, ale tak szybko zleciał, że nawet nie wiem kiedy. No ale tyle rzeczy mam do nadrobienia. Przede wszystkim odpoczynek:P

Piątek i poniedziałek miałam wolne. I co??? Oba dni padało! To takie niesprawiedliwe, biorąc pod uwagę, że wczoraj i dziś była boska pogoda!!! W piątek byłyśmy na stadionie Areny (właściwie to pod) i ogólnie szwędałyśmy się po mieście. A mało tego, że padało. Była taka mgła, że ledwo stadion było widać. A w poniedziałek? Rano robiłam testy - nie pytajcie jakie! Ale nie ma to jak brać wolne i spędzić pół dnia w domu! A drugie pół na przystankach, bo w pn komunikacja miejska strajkowała i ruch był zdecydowanie mniejszy! Tzn mniej pojazdów, ale na pewno nie mniej ludzi, bo tych to jakby się wściekli!!!
Jedynie niedziela była ładna. Wybrałyśmy się do Zaanse Schans, czyli skansenu wiatraków. Bardzo sympatyczne miejsce. Mnóstwo pięknych malutkich budynków w kolorze trawy i sosny. I pierwszy sklep Alberta Heijna. I muzeum chodaków. A wycieczka była super. Chciałam zaszpanować znajomością holenderskiego i przez to o mało nie zapłaciłyśmy kary za podróż na gapę:P Wsiadłyśmy w pociąg, który moim zdaniem miał jechać za Alkmar i zatrzymywać się na każdej stacji. Okazało się, że dopiero od Alkmar miał się na każdej zatrzymywać. Dopiero jak minęliśmy naszą stację docelową i z 5 innych to się zorientowałyśmy jak bardzo się oddalamy i jak daleko jest Alkmar. No i z obawy przed konduktorem wysiadłyśmy na pierwszym lepszym przystanku w środku niczego, kupiłyśmy bilety do wiatraków i wsiadłyśmy we właściwy pociąg. Taki dreszczyk emocji:)
A Zaanse Schans to miasto (czy Koop Zandijk to miasto?) odpowiedzialne za zapach czekolady w Amsterdamie!!!! Mają tam fabrykę kakao. A ten cudowny zapach unosi się nad całym miastem. Nawet ja o niczym innym nie mogłam myśleć jak o czekoladzie!!!
Gdyby nie to, że się najadłam masła orzechowego to pewnie bym poszła szukać jakiejś czekolady - taki narkotyczny ten zapach. A propos środków uzależniających to jestem zawiedziona:P
Jak się odrobię ze wszystkimi sprawami to może coś więcej napiszę;)

Aaaa, zapomniałabym o najważniejszym. O obiektywie:) Wreszcie mam czym zdjęcia robić. Co prawda muszę się przyzwyczaić, że jak chcę zrobić zoom to się muszę przybliżyć do obiektu, ale przy słabym świetle i w nocy jest niezastąpiony. Nawet ja mogę z ręki nocne zdjęcia zrobić prawie nie ruszone:) A do tego mam dobry statyw, więc wreszcie się mogę wybrać na moja wymarzoną sesję kanałów:)

wtorek, 8 lutego 2011

Barbara and Tour the Netherlands part 1

It all started with a great plan for two-day trip to Leiden, Hague, Delft, Rotterdam, Gouda and Utrecht. Fortunately we decided to slit it into half and on Saturday we left Amsterdam Zuid in pursuit of adventure in Leiden and Hague (as we never reached Delft:()
By we, I mean myself and crazy Southern Americans - that is Uruguayan and Chilean. Surprisingly, not Spanish was the language spoken the most on the trip but... French:) So as you can imagine I was rather quite that day:P Anyway I had to concentrate on my other roles that were a tour guide, photographer and time keeper as you cannot leave this task to southern culture people:P
I think I should mention that we met at 8am on Saturday. Imagine, that I have to wake up earlier than on a week day!!!
Leiden before 9am on Sat is soooooo empty. As this is a student city, I can imagine that students sleep after parties! Lucky them:P Good thing that we did not had to queue to any attraction. Maybe because we did not really want to see anything. We were just walking and talking. I liked it more than Haarlem. And we passed a lovely market! So many delicious things and three expats slobbering over!!! Nice city with a citadelle, the oldest university in the Netherlands (I've just remembered that I have a friend there!!! I completely forgot about that). We could not stay longer as all of us were looking forward to taste the most delicious apple pie in Holland - in a cafe called Dudok in Hague. I must admit it is delicious!!!! And pretty big piece. And do not take hot chocolate with it as it would exhaust the sugar limit for this year. We could barely walk after it. We dragged ourselves to the Marithuis - the museum with famous Girl with a pearl earing paining. And the Anatomy lesson of doctor Tulp. It reminded me of one Polish lesson in high school. I am not going in to details to avoid embarrassment but "nieboszczka" is a key here:P

Anyway, nice place, as we got the audio phones for free. Actually the security guy told only me about that;) After Marithuis we headed to Escher Museum. M.C. Escher is the word famous graphic artist. You might not recall the name, but I am sure that you know some of his work. He plays with architecture, perspective and impossible spaces!
That was a lot of fun but we had to follow the tight schedule. Next step was the Peace Palace – it looks exactly the same as L’hote de ville in Lille or any other northern France cities:) Nice memories revived. Many international judicial institutions are located there e.g. International Court of Justice. On our way to the Peace Palace we met two Chinese students from Groningen so our group enlarged:) We also stopped at Panorama museum to see the famous work of Hendrik Willem Mesdag - a sea village which is a cylindrical painting,14m high and120m long!!! Impressive. With all the arrangements you feel like you were at the seaside!
Next step of our great tip was Madurodam – a museum the highlights of the Netherlands on a scale 1:25. So I could take a pics of myselft with a Dam Palace or photograph airplanes:) My new hobby now. I wish I could shoot them just after taking off or before landing!!! Well, I think I had a chance when I was working at the airport:P
Madurodam was lots of fun. If you have no time for sightseeing Netherlands – just come here and you have all in once place! Worth mentioning – the map and a guide is also in Polish:) Unfortunately I lost it as it was soooooo windy that when I wanted to rotate the page it blew it off.
We went even more nuts and... we went to the seaside! I have never ever experience such a wind with a combination of omnipresent sand! It was one fo the time I was lucky I wear glasses:) I had to hold the balustrade otherwise the wind would blow me off as the guidebook. Guys had fun trying to fly and fight with the gravity:P Scheveningen seems like a very nice place to come during the summer time (probably it is also very crowded – the guidebook said that 10m tourists visit it every year and I suppose not many of them are as crazy as we were and visit it during winter:P). There is a nice promenade (jetty) with a restaurant at the end. There must be a nice view from there to the beach. We never reached more than 5m behind the stairs:P

As it was getting late and it was already dark we decided to skip Delft and take earlier train home. Beside that Ale’s ticket was pickpocketed. We were lucky enough to buy one way only. I need to mention our problems with buying the ticket!!! I mean the problem was me, as this trip was complicated in terms of number of cities and different stations that we start and finish the trip. I did not know how to put it in the system and, as return ticket is not really much cheaper, we did not bother to buy it. Very nice Dutch tried to explain us how to do it, but it was Friday afternoon and my brain was already in the evening, not thinking stage:P

Thank you guys for this nice trip! I hope that in two weeks we would continue our Tour the Netherlands:) myself – the guide and photographer, Ale – the Chief and Seb – our Wikipedia and GPS and entertainer:P Of course everybody who likes challenges is welcome:)

środa, 2 lutego 2011

Barbara decides to write English

Since many of my friends are dissapointed that the whole blog is totally in Polish, even though I mentioned something at the beginning that I would like to have it billingual - here it comes. I decided to try and write some posts in English. Anyway, I should practice English, especially because I have to write a project report at work. And what's more, my family is visiting me next week (my sisters and my Mum) so I would switch to Polish again!

So this is about the great weekend I had! Finally after being sick 2 (or 3 to be more precise) weeks of January last Saturday I finally decided to go out! It was a hard week for me as I couldn't speak at all! Not that anybody really wanted to speak with me:P Because of, what I diagnosed as laryngitis, I stayed the whole week at home and missed two great parties. Birthday of my friend and houseworming party of my colleague.The other one I do not really miss a much as it must have felt like having tea with Hyacinth Bucket. You know, just sitting and trying not to spill or drop anything or even touch as it might destroy the whole ubiquitous perfection. Or maybe it wasn't so bad as they stayed there till 10pm. Or maybe the doors were closed to ensure that "good" party lasts longer:P I am thinking and analysing now if there is any chance that any of my colleagues my read it and report to the discussed person. So please do not understand me wrong - I like all my colleagues and I enjoy the diversity:)

So those parties I missed. Should I mentioned also the powerful chilean wine or liquer which had 45% and harshly damaged some of the party people?:P

Anyway, on Saturday I went shopping to buy a gift for another friend whose bday were on Monday. I have to mentioned that it was not an easy task as there were four of us, meaning two girls and guys and the bday girl is a vegan. Surprisingly we managed to pretty quickly reach a consensus and buy some nice cosmetics which are not tested on animals. Actually I would lie saying a full consensus as I opted for other scent but apparently I was the minority:(

After shopping we went to a nice cafe which is one of the highest situated one in Amsterdam. It is called Blue and it is located on the Kalvarestraat at the top of the shopping centre. It is not really big but it really has a nice view. I have my second favourite place in Amsterdam, for a coffee - after the restaurant in the library building.

Sunday was more crazy. I went shopping and found some nice shirts and pullovers. Usually when I go to buy something I end up buying nothing. So this time I did not think of anything particular and I got two pullovers, a skirt, and 2 or 3 shirts. Just because of sales. Well, I was paid for my articles recently so friday in, sunday out. I would call it kind of investment...:)

My boring plan for the rest of the day - the visit in the museum, was changed to help a friend with moving out. I was shocked by what I saw. She lives in Noord, another Arabic district. The building that she rented is supposed to be turned in a B&B. I think they have already destroyed everything in there, leaving just walls. I have no idea how she survived there for such a long time. Surprise, surprise, she had some problems with finding a new place. In her case, it was even more difficult as she has a dog (big one) and a cat!!! Anyway, few things left in the old room which we had to carry to the storage building or throw away. And only once we walked to her new place. I think it was the first time I was moving out with a bike:) My help was rewarded with a bedside table (and few days before I was thinking of how useful it would be to have one) and alcohol tasting:) She collects world's alcohols. I went for the lemon liquer from one of the Latin America country. It was funny though to go back home with almost invisible table (it is just a glass and C-shape metal frame). At least I could put my shopping bags on it when I was taking the tram to go back home. Somebody even joined me:)

Ok, time to do some serious stuff, what is looking for a job and filling applications form. Keep your fingers crossed for my inspiration:)