poniedziałek, 27 czerwca 2011

Barbara i długi weekend

Długi weekend to moim przypadku stwierdzenie ironiczne. Po prostu nie wszyscy sobie zasłużyli na długi weekend… a tak na serio to 3 tyg pracy to jeszcze nie powód, żeby brać wolne. Bardziej mi się przyda później:P
No ale miało być o weekendzie. W sobotę się z bratem zgadałam na wycieczkę rowerową. Padło na dolinki podkrakowskie. Zaznaczam, że tam nigdy nie byłam. W przeciwnym razie nigdy bym się tam nie zgodziła jechać moją szosówką :P Ale jakby nie było tak ekstremalnie, to by mi się tak nie podobało. Spotkaliśmy się w Rudawie. W samo południe się pociągi mijają relacji Kraków-Katowice. Prawie jak w jakiś westernie. Nasz pojedynek (a raczej mój) to dolinki. A i tu należą się wyjaśnienia. Dolinki mogą być pojęciem dość mylącym, bo w taką dolinkę to trzeba zjechać, a później z niej wyjechać i tutaj robią się już góry. Stwierdzam, że po ośmiu miesiącach spędzonych w krainie wszechobecnej równiny, a nawet i depresji to mi mięśnie górskie zanikły. A druga rzecz, że rower szosowy to ma wąskie opony i dość łyse, które się średnio trzymają kamieni, żwirku i innych nawierzchni spotykanych w lasach na szeroką skalę. No ale sama chciałam. Przeżyłam i się z tego cieszę:) Tym bardziej, że miało padać i już zwątpiłam w sens podróży. A tutaj nam się tak pięknie udało uciekać przed burzą albo jej deptać po piętach. Zaliczyliśmy trzy piękne dolinki: Kobylańską, Będkowską i Prądnika, bo mnie brat jeszcze pod Ojców wyciągnął. Razem to nam wyszło ok. 53km. Ale jakich!!! Nie mówiąc o tym, że wjeżdżaliśmy pod jedną górką z takim nachyleniem, że mnie to rower dęba stawał, po czym się okazało, że to nie tam… A najlepsze to to, że mnie wczoraj nic nie bolało:) Planuję powtórkę z rozrywki, tylko w jakieś bliższe tereny, bo po pracy kiedyś. Weekendy mam już wszystkie zajęte, a coś mi się wydaje, że już planuję podwójnie nawet :P
Wróciliśmy idealnie na 18.00. Na Wianki, ale jednak trochę mi zeszło zanim się wybrałam. Brakowało mi muzyki na żywo. Dawno nie byłam na koncercie. Wyclef dał radę:P No mi pokaz fajerwerków tez był niezły. Wtedy żałowałam, że aparat i statyw zostały w domu. No ale w sumie w innym wypadku nic bym nie pooglądała…
A niedziela to wycieczka do Zalipia (malowanej wsi), gdzie był festyn i warsztaty rzemieślnicze. Można było sobie własnoręcznie pomalować kolczyki, podkładki pod kubki, łyżki i noże drewniane i inne takie:) Jak się zaczęłam wyżywać artystycznie, to mnie siłą musieli odciągać :P W końcu się we mnie moja artystyczna dusza odezwała skrywana i tłumiona przez ostatnie lata :P trochę się wyłamałam i zamiast zalipiowskie wzory malować, to ja poszłam bardziej w kierunku motywu ogólnego kwiatów. Ale przykład będzie. Nagroda, dla tego kto zgadnie czym, jest inspirowany motyw z kolczyków (podpowiem, że ma to związek ze stolicą Małopolski…) :) I nie, nie będzie nagrodą para kolczyków. Mnie się podoba, ale jednak na świeżo kolory wyglądały żywiej:P
Ostatni raz byłam w Zalipiu jakieś 21 lat temu! Trochę to inaczej pamiętałam. Nawet ze zdjęć. Ale fajnie było odwiedzić dawne miejsca. Tym bardziej, że wracaliśmy promem przez Wisłę. Właściwie to powinnam powiedzieć promikiem:P Bo tam tylko 3 auta wchodzą, a to i tak dlatego, że zderzak w zderzak. Z promu pojechaliśmy do wujka na wieś. Bo to miał być centralny punkt programu. Wujek na czereśnie zapraszał. W życiu nie widziałam tak dorodnych drzew i tak obrodzonych. A jakie pyszne i dojrzałe czereśnie. Wyposażeni w wiaderka z haczykiem i drabiny o długości co najmniej czterech mnie, jak to mój tata określił, zaczęliśmy się wspinać. To dopiero było ekstremalne. Niektórzy lepiej, żeby dalej nie czytali… Drabiny porządne, drewniane, sztukowane:P I zaczarowane jakieś, bo opierały się w sumie nie wiem co, uświadomiłam to sobie jak już byłam na 4 stopniu od góry. Mało tego, kózki pozazdrościły i sobie zaczęły zrywać młode listki, a jak nie sięgały to się wspinały po drabinie. A właściwie to skakały i upadek amortyzowały drabiną. A z drugiej strony wiatr podwiewał, więc ja to prawie jak na szczudłach się czułam. Z tą różnicą, że jeszcze ręce miałam zajęte czereśniami;) Jak widać przeżyłam, więc może to po prostu moja wybujała wyobraźnia sobie swoje dopowiedziała. Ze dwie godziny na tych drzewach siedzieliśmy i chyba bym nie wyżyła ze zbierania czereśni… Piszczele mnie bolą, ale mało wdzięczna praca, więc się jednak cieszę, że tego nie muszę robić :P Nazbieraliśmy mniej więcej jedną skrzynkę. Taką mniejszą mi zostawili, no i mam problem, bo ja już na czereśnie nie mogę patrzeć… :p A z czereśni aż tyle rzeczy się nie zrobi (chociaż znalazłam przepis na nalewkę:) Ale chyba w tym tygodniu jakieś ciasto zrobię. Jakby to truskawki było, to co innego…. :P
W każdym razie zapraszam na czereśnie:) I z góry dziękuję za przepisy ( z samiutkiego wierzchołka :P)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz