To był genialny weekend. Dla mnie przede wszystkim ze względu na to, że mogłam spotkać ludzi, których nie widziałam 3-5 lat. I dlatego, że to byli expaci, którzy w Krakowie pracowali, po czym wrócili do swoich (i nie tylko) krajów. Miałam takie łagodne przebudzenie z amsterdamskiego snu do krakowskiej rzeczywistości. Oczywiście, trzeba było zaliczyć wszystkie miejsca, które kiedyś były na tapecie. Świetnie się złożyło, że ja też przed chwilą wróciłam po dłuższej nieobecności. Mogłam razem z nimi cieszyć się smakiem pierogów, polskiego piwa, kazimierzowskich zapiekanek, Wściekłych psów i kamikadze, potańczyć w Przychodni i w Kitschu (never ever:)). A w niedzielę byliśmy w japońskiej knajpie. Osiem miesięcy się w Amsterdamie wybierałam i... poszłam po tygodniu pobytu w Polsce:) No ale inna bajka, że z Japończykiem. Żeby polecił co wybrać i nauczył jak jeść pałeczkami. Ale marny z niego nauczyciel:P Albo specjalnie, żeby mi na złość zrobić zamówił noodle i obślizgłe grzyby:P
A do tego jedyna sala, w której mogłam zrobić rezerwację na 8 osób, to była klęcząca na cieniutkich poduszeczkach. I do tego w sali z popsutą klimatyzacją:P Ehhh, tak się umartwiać dla kawałka ryżu z rybą:P
Ale kaczusia była pyszna (no i widzę, się zaklimatyzowałam w Krakowie, sądząc po tych zdrobnieniach:P). No i to wino śliwkowe! Już wiem, że w Almie sprzedają. No to teraz mam do odwiedzenia znajomych w Cambridge, Pradze, Wiedniu, Luksemburgu ... Taaaaaa, a wolne to kto mi da???
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz