Nie wiem kto wymyslil ta zmiane czasu, ale za kradziez jednej godziny powinno cos grozic. Nie dosc ze czasu malo i ze tak szybko leci, to jeszcze w sb (!) ktos nam zabiera godzine cennego snu albo jeszcze cenniejszej zabawy:) Rano wstalam troche zdezorientowana, bo przyznam szczerze, ze kompletnie o tym zapomnialam tylko nastawilam zegarek na 7, a sam sie przestawil, wiec byla 6 starego czasu. Jedynie mrok za oknem :P mi dal do myslenia. Spojrzalam na drugi telefon i wszystko sie wyjasnilo. 6 rano starego czasu. Dobrze, jednak, ze przynajmniej jeden sie przestawil, bo bysmy ledwo na pociag zdazyly, a tak to mialysmy troche czasu, zeby pojezdzic na rowerze i polazic po centrum. Jeszcze poszlam pobiegac, bo po tym co zjadlysmy wieczorem to po prostu musialam.
Dla tych co jeszcze nie wiedza, chociaz trabilam o tym juz tygodnie temu, to odwiedzila mnie moja kolezanka. Niby obie takie spokojne jestesmy, ale jak sie spotkamy to robimy szalone rzeczy! I to tlumaczy czemu jestem taka nieprzytomna! Albo moze i to, ze od wczoraj sie tez wyprowadzam, finalizuje prace na ten moj kurs i staram sie spisac wszystkie sprawy, ktore musze pozalatwiac w zwiazku ze zmiana adresu. No i kombinuje jak by tu na swieta pojechac, zeby bylo optymalnie, bo ceny polecialy do gory. Ale plan jest, a powiem wiecej, bilet juz tez:)
No ale wracajac do weekendu to od srody mialam maraton;) Aaa,a zarzuono mi, ze robie kalki jezykowe, wiec prosze o wylapanie, bo nie moge sobie pozwolic na zasmiecanie polszczyzny jakimis dziwnymi zwrotami. Hmmm, ale to chyba znaczy, ze jestem tu wystarczajaco dlugo, i ze w koncu uzywam ang wiecej niz pl (w przeciwienstwie do rocznego pobytu w Szkocji).
W srode nie dzialo sie nic ciekawego, tzn nie dla zwyklego czytelnika. Bo musialysmy nadrobic 3 miesiace odkad gadalysmy na zywo ostatnio, a dzialo sie sporo u kazdej z nas. Winko, ploty, kolacja i nas zmoglo okolo polnocy, wiec dosc przyzwoicie. Szczegolnie biorac pod uwage fakt, ze czw mialam pracujacy. Magda sama zwiedzala miasto (szczesciara – pogda jej sie boska trafila). Zmaiast zaplanowanych muzeow lazila po miescie, a pozniej wziela moj rower zeby jeszcze wiecej zobaczyc. Po pracy pozyczylysmy od kolezanki drugi i jezdzilysmy po nowych dla mnie dzielnicach. Odkrylam nowy raj na ziemi! Jeszcze byl rozowy zachod slonca!
Wieczorem odwiedzalysmy wszystkie typowe miejsca, ktore koniecznie trzeba zobaczyc. Powiem tylko, ze sie obie zawiodlysmy.
No a w pt z samego rana (tzn po 9, bo moje znizki dopiero wtedy obowiazuja) wyruszylysmy z naszymi rowerami podbijac Holandie. Najpierw byla przesiadka w Hadze. Stacja docelowa – Gouda! Tak na marginesie, to Gouda wymawia sie Hauda i slynie nie tylko z serow, ale i ze stroofwafels. Pierwsze rozczarowanie bylo na dworcu, bo nie mieli windy! A, jak juz nie raz wspominalam, moj rower wazy z tone! A z klodka, torebka i lunchem jeszcze z jedna. Nie mialysmy wyjscia i zaczelysmy schodzic schodami, ale szlo mi to tak niezdarnie, ze od razu przelecial taki facet od pomocy. Inny rowerzysta, ktory dopiero co swoj rower wnosil na gore. Taki byl nadgorliwy, ze mi go jeszcze do hali dworca wyniosl na gore, mimo, ze tam juz z boku byl podjazd:) No ale milutko.
A Gouda sliczna. Wypilysmy kawe u Lososia:) Tak sie hotel nazywa, ktory mi kolega stamtad polecil. Pracowal tam, wiec nie wiem czy jakis procent od polecenia dostaje czy co?:) Do kawy dali nam pyszniutki stroopwafel (jest roznica miedzy tym a takim lidlowym). No i sie dalam namowic na stroopwafel tart, czyli ciasto. Przyznam ze sobie inaczej to wyobrazalam – a to bylo jak tutejsze serniki pokryte czyms a la galaretko-karmel. Znam lepsze sposoby wydania 4 EURO (na pewno nie w coffeeshopie:P). Na przystani zjadlysmy sobie lunch i pojechalysy szukac jezior za miastem, ktore to podobno sa super na wycieczki rowerowe. Niestety nie znalazlysmy ich, ale odkrylysmy piekne miejsce z wiatrakiem i nowoczesnymi blokami:) A pozniej zobaczymysmy znak „Rotterdam 19km” i... zaczelysmy pedalowac. Po kilku km mialysmy chwile zwatpienia, bo przed przejazdem kolejowym znak pokazywal na pn, a za przejazdem na pd. Juz mialysmy torami jechac (chociaz zgodnie z intrukcjami jazdy na rowerze, tory sie przecina pod katem 90 stopni), ale zaryzykowalysmy jedna z bocznych drog wzdluz autostrady. Tak wiec wijalysmy pola, krowy, owce, piekne domki, a po prawej samochody smigajace po drodze szybkiego ruchu. Przejemnie bylo, bo cieplo i nie wialo strasznie. Dosc szybko dojechalysmy do Rotterdamu (wlasciwie to byly dopiero obrzeza), gdzie zjadlysmy lunch. Pozniej, co godne zanotowania, bylam w Primarku (od lat sie tam wybieralam – w Glasgow, ale nigdy nie bylo po drodze). Kolejki nas zrazily, ciuchy tez marne, wiec bez zalu udalysmy sie do centrum. No i tu sie problem zrobil, bo jakos znak na centrum gdzies sie stracil z oczu i pedalowalysmy na azymut – wysokie budynki. Pecherze nas na centralny doprowadzily a pozniej juz za znakami pojechalysmy do parku, gdzie jest EUROMAST czyli najwieksza wieza widokowa w Holandii, a potem wzdluz nabrzeza do portu, gdzie wypilysmy winko (tak tak, bez cenzury:)), pod most Swietokrzyski, pierwszy wiezowiec w Europie, domy szescienne i spodkiem na pociag. Spodek to jest stacja metra/kolei. A tu tez byly jaja, bo zjechalysmy winda na peron (na windzie bylo peron 1-2) a na dole widzimy 3-4. To bez wysiadania wjechalysmy spowrotem na gore i przesiadlysmy sie do drugiej windy. Dopiero jak zjechalysmy na dol zauwazylysmy, ze oznaczenia na dole pokazuja, ktoredy sie mozna dostac na peron 1-2, a nie ze to jest oznaczenie peronu 1-2. No to znowu bez wysiadania na gore i do drugiej windy. Ludzie mieli ubaw, a my sie na pociag spoznilysmy. Pociag byl jakis podmiejski i bez toalety. Skandal. Tym bardziej, ze nas smiech gupi zlapal jak gwaltowanie zahamowal, rowery sie ruszyly i... nam sie plyn z kubeczka wylal. Hmmmm, niech bedzie ze wygladalo to na kawe zbozowa:) Przez te nasze przeboje z winda nie zdazylysmy na zachod slonca w Hadze, a dokladniej w Scheveningen.
Dojechalysmy tam juz po zmroku. Duza roznica, bo jak bylam tam miesiac temu, to tak wialo ze sie stac nie dalo. A teraz przygotowali sie juz do sezonu letniego. Na plazy pobudowali restauracje. Napierw moczylysmy palce w morzu, podziwialysmy molo i probowalysmy bez statywu zrobic piekne nocne zdjecie (z marnym skutkiem), a pozniej grzalysmy sie w jednej z knajp. Jak na pt wieczor, to strasznie pusta byla. Wracalysmy przez centrum. Pieknie noca wyglada, ale tak pusto! W sumie, w ciagu dnia zrobilysmy rowerem ok 40km. Szybko bardzo sie tak jezdzi. Mialysmy jeszcze pomysl,z eby z Rotterdmau do Delft jechac, ale cale szczescie nam przeszlo.
W sb bylo brzydko, szaro i padal deszcz. Dopiero ok 11 sie zebralysmy z domu, bo jeszcze robilysmy zakupy. Ale i dobrze. W planach byl dom Anny Frank, ale kolejka przebila ta na wybory w 2007 roku w Edynburgu! Przez 10 min posunelysmy sie tylko dlatego ze grupka 5 osob zrezygnowala. No i my w koncu tez. Poszlysmy zwiedzac palac – otworzyli go minute po tym jak podeszlysmy pod drzwi, wiec bylysmy prawie pierwsze. Fajne wnetrza. Aha – rada na przyszlosc – audiotour jest za darmo:P Kolejne w planach bylo muzeum Van Gogha. Moj trzeci raz tam, drugi w ciagu 10 dni:P Ale fajne, jest pare ladnych obrazow. No i po wizycie ostatniej z kolezanka, ktora sie zna na konserwacji obrazow i takich tam, to juz zupelnie inaczej patrze na nie:) Na Rijksmuseum nam juz sil zabraklo (albo raczej stawialam opor, bo bylam tam juz 2 razy w ciagu ostatniego miesiaca). Zamiast tego zjadlymy nasz lunch na lawce na skwerku, sfotografowalysmy sie z napisem Iamsterdam. Aaa i tu sie dygresja rodzi, bo bylam przez dlugi czas zawiedziona, ze nie mam swojej literki w napisie. Az nie zobaczylam go z drugiej strony:) Wiec jestem swoja!
Pojechalysmy na targ – Albert Cuyp. Njadlysmy sie serow, kupilysmy truskawki, owoce morza i... torebke sobie kupilam. Piekna, czarna, skorzana i bardzo elegancka. Ciekawe gdzie ja ja bede nosic:P
Stamtad pojechalysmy do Nemo. Mialysmy cale pol godziny na 4 pietra, wiec w sumie prawie nic nie zobaczylysmy, ale i tak sie podobalo:) Tam to mozna cale dnie spedzac. Jeszcze panorama miasta z biblioteki i pojechalysmy metrem do domu robic obiad i szykowac sie na impreze. Obiad nam wyszedl pyszny – krewetki ze szpinakiem, do teog wino czilijskie. Ale kolezanka wymyslila sjeste, a pozniej sie najadlysmy masla orzechowego, tak wiec lezakowanie bylo obowiazkowe. Wlaczylysmy film i pamietam tylko tyle, ze sie o polnocy obudzilam, poszlam myc i spac. Takie szalone jestesmy:P Przespalam Godzine dla Ziemi (czy jak to sie po polsku nazywa?).
No ale przynajmniej w nd rano jeszcze rowerem zjechalysmy moja piekna dzielnice. Niesetety Wozeco nie zrobil na Magdzie wikeszego wrazenia, a na pewno mniejsze niz knajpa z rogami tuz obok:P A pozniej jeszcze spacerwalysmy po samym centrum. O dziwo o 9 rano szweda sie tam paru turystow, ale generalnie wiekszosc ludzi to albo sprzatajacy syf poimprezowy albo dostawcy. Odprowadzilam Magda na pociag a ja pojechalam do domu sie szykowac na frisbee:) Oczywiscie znajomi byli jak zawsze „punktualni”. 1,5h to juz troche przesada. Zmeczylam sie zanim przyjechali. Ale na samym koncu polaczylismy sily z Holendrami grajacymi tuz obok i bylo nas z 12 osob, 4 dyski i generalnie wszystkie lecialy do mnie, wiec sie zmylam, bo mnie wieczorem jeszcze przeprowadzka czekala. Ale to juz temat na osobnego posta. Zdjecia w domu dorzuce. Duzo tego. Ale weekend byl GEZELLIG! To jest wyraz, ktory nie ma tlumaczenia. Tak jak polskie zalatwic;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz