wtorek, 25 stycznia 2011

Barbara o jedzeniu

Ten post powstaje chyba pod znaczącym wpływem ostatnio przeczytanej książki, a mianowicie Cafe Museum napisanej przez Roberta Makłowicza. Jak się możecie domyślić, mowa w niej o jedzeniu. Ale nie tylko. Dużo jest o podróżach do bałkańskich krajów i historii. Ale te opisy jedzenia! To tak jakby się czytało menu z komentarzami na temat smaku i dokładną listą wszystkich składników wraz z miejscem ich pochodzenia:) No ale mój post nie jest o tej książce ale o moim odżywianiu ostatnio oraz o tym "co złego jest w tym co jemy".

Tak sobie uświadomiłam, że ostatnio szaleję w kuchni;) W zeszłym tygodniu zdarzyło mi się przygotować pierogi ruskie (ile w tym męki i poświęcenia, a zważywszy, że moje zdrowie mocno nadwętlone było muszę zaznaczyć, że wałkowanie butelką od wina było nie lada wysiłkiem dla mnie. CO najmniej takim jak przebieżka na bieżni albo intensywne ćwiczenia na bicepsy;P). Nie zniechęciłam się ugniataniem ciasta i dwa dni później zrobiłam szarlotkę. A ciasto to chyba pod wpływem rozmów z kolegami z pracy. Okazało się, że mamy byłego szefa kuchni z pięciogwiazdkowej restauracji i parę miłośników pieczenia. No więc odezwał się we mnie dawny i skryty kucharz. A wybór rodzaju ciasto to głównie wynik braku blaszki na ciasto lane, miksera tak poza tym i ochoty na coś w miarę zdrowego! Ale właśnie za mną chodzi brownie, więc muszę albo zdusić, albo zrobić:)

Dobra rada - rób ciasto w wypróbowanego przepisu. Ciasto się tak kleiło, że myślałam, że się go nie pozbędę. A propos pozbywania, musiało ludziom smakować, bo z całej "blaszki" zjadłam tylko 3 kawałki. Pewnie lepiej dla mnie:P

W sobotę uraczyłam jeszcze swoje kubki smakowe zupą czosnkową. A co, skoro wiedziałam, że przez stratę głosu jestem uziemiona w domu:) W niedzielę natomiast robiłam eksperymentalny rosół. Po pierwsze, to oni tu chyba nie znają pietruszki. Jeszcze się na nią nie natrafiłam. A ponieważ nie wychodziłam z domy, więc rosół był z tego co miałam pod ręką. Z dziwniejszych składników to kapusta pekińska (substytut pora) oraz ziemniak w zastępstwie za pietruszkę i seler. Ale cebulka opiekana była:) No i własnoręcznie robiony makaron - barbadelle:P (tzw. ocięte resztki ciasta na pierogi). Mniamciu!

Jakoś to chorowanie wyzwala u mnie kreatywność. Zazwyczaj nie mam pojęcia co by tu zrobić na obiad i kończy się na makaronie z warzywami albo tortilli. Dobre, ale ileż można?! A tutaj proszę, nie wiem czy to choroba, czy ograniczone składniki, ale w niedzielę miałam kurczaka z orzeszkami nerkowca i papryczką chili (ostra jak diabli!), a w pn do tego świeżutki szpinak i ćwiartki z ziemniaka pieczone:) Samo zdrowie. No może poza majonezem:) Teraz konsumuję sałatkę grecką. Przerzucam się na warzywa, a to właśnie za sprawą filmu "Co jest nie tak z tym co jemy":
http://www.ted.com/talks/lang/pol/mark_bittman_on_what_s_wrong_with_what_we_eat.html

Jeden film coś tam zmienia, ale teraz czytam książkę o survivalu i... okazuje się, że bez mięsa i przetworów spożywczych można się obejść. nawet uprawiając sporty. Generalnie im zdrowiej się człowiek odżywia tym lepiej się czuje. A już widzę poprawę po ostatnich dwóch dniach! Plan jest taki - wyjeść mięso, a później warzywka, ryby, owoce:) Jedynie roladki śląskie mi się będą śnić o nocach:)

Barbara fotografuje cz. 2

I jeszcze kilka zdjęć:





poniedziałek, 24 stycznia 2011

Barbara się cieszy

Początek dnia tego nie zapowiadał, a tu proszę same dobre wieści:) Chociaż właściwie poranek też był pozytywny, bo po pierwsze znalazły się moje płuca - wszystko ok! I nawet wywalczyłam antybiotyk, więc liczę, że za 7 dni będę zdrowa jak młody bóg!!! A właśnie zastanawia mnie bardzo dawka antybiotyku - mam brać 3 razy dziennie przez 7 dni i nijak mi 20 nie wychodzi!!! Jak robią opakowanie, to już by jedną dorzucili. Co to za filozofia zaprojektować lepiej listek z tabletkami??? No i w aptece nic nie zapłaciłam. Już się ucieszyłam, że to może za darmo, ale mnie koleżanka sprowadziła na ziemię. Na koniec dostanę rachunek do pokrycia - zgodnie z moim wyborem wszystko do kwoty 695e ja ponoszę. Ciekawe ile tam już jest i czy można to sprawdzić???

No ale oczywiście nie wiem nawet co mi jest! Coś z migdałkami chyba, ale ten lekarz jest dziwny! Pytam się czy to zaraźliwe, czy mogę pracować. A on na to, że chyba nie, i że to nie on decyduje czy jestem zdolna do pracy, ale coś a la nasza medycyna pracy - czyli Ci co dzwonią i się pytają później co i jak! No i właśnie, dzwonili a mnie jak na złość głos wrócił, ale skrzeczałam do słuchawki, więc chyba w miarę to wiarygodnie zabrzmiało!

Ale miało być o pozytywach. Wiadomość z ostatniej chwili - właśnie się przełamałam i zamówiłam obiektyw:)))))))))) Siostry mi przywiozą mam nadzieję, więc już za 3 tygodnie będę miała! Canon 35mm 2.0. Tzw. reporterski. Reporter Barbara nadchodzi - w końcu pracuję w Global Reporting Initiative:P
Cieszę się jak dziecko i już się nie mogę doczekać jak go użyję. Wygląda na to, że jak mnie rodzinka tym razem odwiedzi to koniecznie wezmę sobie 1-2 dni wolne. Oby pogoda była!

A druga dobra wiadomość to.. dostałam się na studia. W Szwecji:) Nie, nigdzie nie jadę tym razem. Distance learning. Od końca lutego do końca maja. Raz w tygodniu są webinary a tak to trochę racy własnej i grupowej. A studia się nazywają "Wprowadzenie do Zrównoważonego Rozwoju"!!! Kolega z pracy właśnie to skończył i bardzo polecał. No zobaczymy już za miesiąc!!!

To idę świętować!

sobota, 22 stycznia 2011

Barbara znowu chora

Dawno nie pisałam, bo nic się nie działo. Obawiam się, że teraz się to zmieni i to bynajmniej nie z powodu niesamowitych wydarzeń, ale z powodu zapalenia krtani i utraty głosu, a co za tym idzie niemożności z nikim pogadać. Więc trzeba się wypisać!!!
Właśnie sobie zguglowałam co też mi może dolegać i wyszło, że to zapalenie krtani. Przecież jak mnie lekarz zapyta co mi jest, to mu muszę powiedzieć:P Ehhh, męczące jest takie chorowanie. Tym razem przynajmniej mogłam poprosić współlokatorkę o zrobienie zakupów. Tylko się troszkę nie zrozumiałyśmy. Mówię jej, a właściwie piszę, bo mówić nie mogę. A właśnie, pisze koleżance, że głos straciłam, a ta do mnie dzwoni! Ślepa czy nie widzi? Czy po prostu sprawdza?:P
No ale zrobiłam jej listę i tłumaczę, że chcę pietruszkę, taką białą marchewkę. A najlepiej jakby mieli warzywa do rosołu skompletowane. I chleb - ciemny z ziarnami, ale nie tostowy papier. No i co dostałam??? Zestaw do zrobienia guacamole! - rosołu z awokado jeszcze nie robiłam:P i farbowany chleb tostowy. Ehhhhhhh, to żadnego smaku nie ma. No ale przynajmniej mam co jeść! Wdzięczna jestem, żeby nie było.
Zamiast rosołu była zupa czosnkowa. Skoro i tak z domu dziś nie wychodzę (a takie fajne plany miałam!), trzeba się trochę wzmocnić!!! I końcówka pierogów. No i szarlotka, bo chyba nie pisałam, że w czwartek robiłam. Tak to jest jak się człowiekowi nudzi w domu, a ma zaczątki zapalenia spojówek (jeden z objawów zapalenia krtani) i ani czytać ani nic na kompie nie może zrobić. A zaległe rzeczy leżą!!! Jedyne co, to wysłałam pierwsze CV! Do Wawy, ale ponad 90 aplikacji jest, więc... szukam dalej!!! Ze świetnej oferty w Gdańsku zrezygnowałam, bo trochę jednak za daleko do gór. A najchętniej to bym na Śląsk wróciła. Co jak co, ale Ślązacy są otwarci, nie to co Krakusy czy Holendrzy!
A dzisiaj z nudów robiłam zdjęcia, a że mój obiektyw jest popsuty, to z używałam Sigmy 70-300mm, czyli obiekt pod oknem, a ja dwa pokoje dalej:P Zabieram się, za ich ściągnięcie na kompa. Może coś później wrzucę, bo dawno zdjęć nie zamieszczałam!!

środa, 19 stycznia 2011

Barbara i update

Coś u mnie cisza ostatnio, a to głównie przez to, że mi wróciło przeziębienie. Chcę się do weekendu doleczyć, więc zaraz o pracy na tramwaj i do domu spać. Bez sensu się choruje, bo nie mam siły na nic!!! Ale czasami coś trzeba - np. obiad zrobić! Wczoraj w planie były pierogi ruskie. Przywiozłam ser z Polski i data ważności mnie zmusiła:P Wyszłam kompletnie z wprawy, a ostatni raz jak je robiłam to chyba jeszcze w Szkocji było!! Dawno takiego grubego ciasta nie jadłam:P Ale zwale to na brak wałka!!! Widocznie ani Holendrzy ani Brazylijczycy nie potrzebują! Całe szczęście miałam butelkę wina, a skoro już ją wyjęłam z lodówki to szkoda ją było chować bez otwierania:P Żeby nie zanudzać - pierogi były pyszne, a wino na przeziębienie nie pomaga. Czerwone, grzane owszem (zresztą na etykiecie któregoś grzańca było napisane nawet, że ma właściwości lecznicze!!!). Malinóweczka owszem, działa lepiej niż paracetamol, więc wasze zdrowie:P W herbacie oczywiście. A propos zdrowia - w poprzedni piątek się wreszcie dodzwoniłam do lekarza (po 4 dniach nieudanych prób), żeby się o te moje płuca spytać i zgadnijcie co?! Nie ma ich! Tzn wyników badań nie ma, które szpital twierdzi, że przesłał tydzień wcześniej. Przecież one elektronicznie idą, to coś tu jest nie tak, bo nie sądzę, żeby jakiś haker przechwycił wyniki mojego prześwietlenia (chociaż z drugiej strony, można to od sesję topless podciągnąć:P) Pani się miała zorientować co się dzieje z wynikami i oddzwonić. Mamy już prawie czwartek a telefonu jak nie było, tak nie ma!!!
Trzeba się tam będzie pofatygować chyba!

Z innych ciekawostek powiem tylko, że Baden Powellweg, ten od mojej ulicy to miał ma imię Robert i był założycielem skautingu:) A panie sąsiadki, które mi z gazem pomogły to nie są żadne siostry czy koleżanki tylko...partnerki. Ale syn jest syn!

Aaaa, zapomniałabym o najważniejszym. Rozmawiałam wczoraj z managerem i... już wiem na 99%, że nie ma szans żebym na jakiś normalnych warunkach została w GRI. Na przedłużenie praktyki mnie nie stać, a do końca roku finansowego (czyli do lipca), na pewno nie stworzą żadnej posady. To zaczęłam się rozglądać, co rynek amsterdamski ma do zaoferowania i powiem, że nie ma nic!!!! Cieszycie się? Wygląda na to, że z końcem marca wracam do Polski!!! Jeszcze się z tą myślą nie oswoiłam, bo zaczęłam tu sobie plany robić na kolejnych co najmniej kilka miesięcy... C'est la vie!!!

wtorek, 18 stycznia 2011

Dlaczego powinieneś/powinnaś zagłosować na ten blog?

Bo pewnie jeszcze tego nie zrobiłeś/aś, a skoro to czytasz, to z jakiegoś powodu tu trafiłeś/aś.

Powodów jest wiele. Sama nie jestem zwolenniczką głosowania przez smsy (naciąganie!), ale w tym przypadku pieniądze idę na szczytny cel. Każde 1,23zł zostanie przekazane na turnusy rehabilitacyjne dla dzieci niepełnosprawnych. A jak mnie znasz, to wiesz, że to jest przykład marketingu społecznie zaangażowanego i jeden z głównych powodów, dla których zdecydowałam się zgłosić bloga. Bo przecież ja się nie lubię uzewnętrzniać!!!!
Kolejny powód to laptop:) No niestety, ale znając moje szczęście do psucia się rzeczy miesiąc po gwarancji, w lipcu zostanę bez komputera:(
Poza tym jak każda kobieta lubię świecidełka, a Apart nawet niebrzydkie robi.

Marząc dalej, podróż marzeń - któż by nie chciał!!! Już nawet wiem gdzie chcę jechać! Borneo!!! :) Najlepiej jeszcze w kwietniu, kiedy jest rajd ekstremalny. Ach ta przyroda! Ewentualnie kraj kwitnącej wiśni!!!

Jeżeli już zagłosowałeś/aś namów swoją ukochaną osobę, rodzeństwo, rodziców, ciotki, wujków, dzieci - pamiętaj o szczytnym celu:) Mała rzecz, a ile osób się ucieszy:)

Wyślij SMS o treści A00938 na numer 7122.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Barbara się chwali

Znowu się jakieś choróbsko do mnie przymierza i mogę albo narzekać, albo to olać i... się pochwalić. Głównie dlatego, że właśnie przejrzałam drugi numer magazynu "Zrównoważony rozwój. Zastosowania" a w nim - moje zdjęcia z ubiegłorocznego kursu:) A na jednym nawet jestem ja (ta najmniejsza:) Poza tym moje zdjęcia zdobią całą stronę Fundacji Sendzimira.
A moje pierwsze sprzedane zdjęcia dotyczą Holandii i zdobią nowy portal dla Polaków pracujących w ojczyźnie wiatraków (miałam pisać tulipanów, ale przecież tulipany pochodzą z Turcji!).
A co do portalu to gorąco polecam artykuły:) Bardzo ciekawe, szczególnie ten o Amsterdamie, zakupach i podróżowaniu w Holandii, zakupie roweru czy szukaniu mieszkania:) Nie chwaląc się powiem, że to moje ostatnie dzieło - rozszerzenie moich przygód tutejszych i sposób dorobienia do praktyki.
Moje inne autorskie teksty w sieci to przede wszystkim artykuły na portalu CSRinfo.org: "Volvic wspiera Afrykę – kampania 1l = 10l", "Posadźmy razem milion drzew", "Click-to-donate po polsku", "O odpowiedzialnym biznesie i etyce - rozmowa z prof. Janiną Filek" oraz brukselski debiut w: Bliżej Brukseli nr 3: "Od odpowiedzialnej Małopolski do Społecznie Odpowiedzialnych Regionów".
A dla angielskojęzycznych polecam magisterkę i temat marketingu społecznie zaangażowanego.

Zaznaczam, że nikt mi za promocję nie płaci (czekam na propozycję:P). Jedynie wrodzona skromność każe mi się podzielić moją twórczością. A zapomniałabym, że przecież byłam redaktorem gospodarczym we Wrotach Małopolski i tam się natworzyłam i naprodukowałam zdjęć, ale odkąd odeszłam i w końcu przeszli na sharepoint'a raczej się nic nie znajdzie już poza archiwum chyba:( Teraz w pracy piszę jeden raport po projekcie. Idzie mi jak krew z nosa, bo kiedy ja ostatnio jakieś analizy po angielsku robiłam??? I do tego poziom ankiet jest żenujący, a w projekcie nie brałam udziału, więc w końcu jakieś wyzwanie!!! :)

sobota, 15 stycznia 2011

Barbara szmugluje narkotyki

O wiele rzeczy mnie podejrzewano, ale nielegalne posiadanie narkotyków??? Pani w klubie wczoraj przeszła samą siebie;) Namówiłam znajomych wczoraj na klub latino. Okazało się, że jest to jedno z tych miejsc, w których sprawiają wrażenie super modnego klubu, a rzeczywistość jest o wiele bardziej brutalna:P Zaczęło się od megiery na bramce. Pani dokładnie sprawdziła zawartości naszych kieszeni i torebek. W mojej nie spodobała jej się NO-SPA!!! Bo ona nie zna takiego czegoś i muszę to zostawić. Nie uwierzyła w wytłumaczenie, że to przeciwbólowe. No nic, jeszcze czekało nas przejście przez drewnianą (!) bramkę i macanka po kieszeniach. No bo przecież jak przemycam jedne, to pewnie i więcej gdzieś mam:P
Kolejna "miła" niespodzianka to był pan, który pobierał myto (w końcu impreza w podziemiach i dość podejrzane towarzystwo, a jak zajrzałam do środka to się okazało, że atmosfera jest jeszcze dość grobowa). Zażądał od nas o 5e i... przerost mięśni nad mózgiem uniemożliwił mu policzenie do czterech, więc wejście miałam gratis. Zresztą pod zastaw NO-SPY:P
Jeszcze czekała nas obowiązkowa szatnia (jak wszędzie tutaj). Szatniarz dobił nas jeszcze stwierdzeniem, że to nudne miejsce! Jakby nie mógł tego powiedzieć przed zapłaceniem za wstęp!!!

Po tych wszystkich przebojach wreszcie dane nam było wejść do klubu!!! Uwagę moją przykuł pan siedzący w budce (jak słowo daję identyczna jak budki, w których sprzedają żetony na karuzele!). Sprzedawał właśnie tokeny do baru. Nie wiem jak opłaca im się taki system, bo to było jego jedyne zadanie. Najlepiej wyglądało menu i przelicznik! 1token = 2euro, 2tokeny=4 euro i tak aż do 20 euro. Nie było żadnej promocji w stylu 10 żetonów to taniej, ale domyślam się, że to była pomoc nie tylko dla mocno podpitych klientów, ale i dla niego:P
Okazało się, że jest jeszcze dość wcześnie (to nic, że impreza trwała od 2h!), bo na parkiecie były zaledwie trzy pary. Co prawda wszystkie miejsca były zajęte, ale nie trudno zapełnić 15 miejsc siedzących:P
Warto jeszcze opisać DJa. Ledwo wystawał zza konsoli i puszczał same smętne kawałki, więc nic dziwnego, że atmosfera była grobowa:P I do tego taki uroczy wąsik!
Całe szczęście, że byłam z czylijskim kolegą, który czuje latynoskie rytmy jak mało kto. Nawet nie trzeba umieć tańczyć specjalnie:P No to się wytańczyliśmy, chociaż czuję niedosyt, bo się wreszcie około pierwszej zapełniło tak, że zostałam porządnie zdeptana, potraktowana łokciem lub kucykiem.
Jak wychodziliśmy upomniałam się o moje "narkotyki". Magiera już okazała się być milsza. Sprawdziła sobie w internecie, że to są rzeczywiście tabletki przeciwbólowe! I od razu inne podejście do człowieka, nawet dobrej nocy życzyła:P A byłaby dobra, gdyby autobus przyjechał! Ponad pół godziny czekałam, bo albo kierowca jechał dobrych 10min wcześniej, albo po prostu najzwyczajniej w świecie autobus nie kursował. Już się bałam, że będę musiała z buta lecieć (z 10km!!!!), bo na rozkładzie była jakaś naklejka z informacją, której niestety nie zrozumiałam, ale brzmiało jak autobus nie jeździ kiedyś tam a kiedyś tam!!!! Całe szczęście następny przyjechał. Jak tam stałam na przystanku to jeszcze byłam świadkiem fajnej akcji ogłupiania policji. Jak to w Holandii na ulicy mnóstwo rowerów o każdej porze dnia i nocy. I jechał sobie taki gościu, bez świateł i go policja przyczaiła. Jechali tak ramię w ramię i policjanci do niego po holendersku, że nie ma świateł. Gościu najspokojniej w świecie mówi, że nie zna holenderskiego i jedzie dalej, nie odwracając głowy nawet. Tamci się zdziwili ale nic nie zrobili. Poczekali na zielone światło, a rowerzysta na czerwonym im odjechał:) Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji z Polsce. Na pewno by go pogonili i wlepili mu mandat za brak świateł i obrazę policjanta na służbie:P Welcome to Holland!!! :)

czwartek, 13 stycznia 2011

Barbara is going Dutch

Kupiłam sobie sakwy rowerowe:) A mogłam mieć ładny sweterek:P Ale większy pożytek będzie z fietstassen:) Musiałam wziąć te trochę większe, bo do podstawowej wersji torebka nie wchodziła, a przecież małą mam. W sumie to w tej samej cenie mógł być koszyk, ale koszyk nie jest wodoodporny, a poza tym w koszyku się mniej zmieści!

Mam tylko nadzieję, że mi tych toreb nie ukradną!!!
A poza tym, to się dzisiaj bardzo wiosennie zrobiło - było 10 stopni:) Taką pogodę to ja rozumiem, bo 40 min jazdy w deszczu nie jest niczym przyjemnym. A przystępna cena spodni nieprzemakalnych na rower to... 40e i sprzedają komplety a nie same spodnie. A kurtkę mam, więc jak ktoś wie, gdzie są spodnie tańsze niż w HEMIE to będę wdzięczna za info:)

Wczoraj próbowałam też jazdę po holendersku, czyli pedałowanie i robienie innej czynności na raz. Padło na rozmowę przez telefon. Przecież się można zabić, ewentualnie mocno uszkodzić! Kwestia praktyki chyba. I tak dobrze, że hamulce mam nożne, to przynajmniej rąk do hamowania nie potrzebuję. Na liście rzeczy do spróbowania jest jeszcze jazda z parasolką, ale chyba potrzebować będę porządniejszej parasolki;) Bo na czerwonym świetle to już jeżdżę. Tzn na ciemnozielonym:P

środa, 12 stycznia 2011

Barbara zdrowieje

Ile można w domu siedzieć??? Przyznam się bez bicia, że tak właściwie to dwa dni tylko usiedziałam, ale ciiiiii. Takie leżenie mi na pewno nie pomaga, ale przemęczyłam się do niedzieli. Jak tylko zobaczyłam słońce stwierdziłam jednak, że tego mi trzeba do szczęścia i zdrowia i zrobiłam sobie wycieczkę do kolejnego architektonicznie cudownego miejsca. Nazywa się IJ Burg i oddalone jest od centrum o jedyne 15min tramwajem. Wygląda jak miasto w mieście, każdy budynek jest inny i na swój sposób piękny. Po prostu miodzio. Taka rozbudowana wersja mojego wymarzonego Borneo (http://barbarainamsterdam.blogspot.com/2010/11/barbara-i-pierwszy-weekend-listopada.html)

Porobiłam pare zdjęć, ale ponieważ mój aparat ucierpiał w wyniku wypadku na rowerze, przywiozłam sobie wysłużonego Olympusa. Niestety bez kabla:( Jutro powinnam mieć czytnik kart, więc jest nadzieja:) I może się coś nada, bo niby słońce świeciło, a tak wiało, że spierniczałam stamtąd szybko. Nic dziwnego, że wieje, skoro się wyspę buduje na wodzie. Tak właściwie to cały kompleks składa się z sześciu wysp. Prowadzi do nich ładny most. A jako ciekawostkę napisze, że tramwajem, który tam jedzie, można przewozić rowery. Jedyna linia w całym mieście!!!! 26.

Już się nie mogę doczekać kolejnego weekendu i kolejnych miejsc wartych odwiedzenia. Dostała mi się w ręce publikacja 1001 buildings that you must see. Zdziwiłam się, bo w okolicy jest jeszcze kilka miejsc, o których istnieniu nie wiedziałam! :)

A co do zdrowienia, to od trzech dni się proóbuję dodzwonić do lekarza, żeby się o wyniki prześwietlenia zapytać, ale widocznie ciągle tych moich płuc szukają. Zresztą jakby było źle, to sami powiedzieli, że się odezwą umówić na wizytę. Więc chodzę do pracy, jeżdżę na rowerze i chyrlam dalej, ale co tam. Życie jest zbyt krótkie na chorowanie!!!!

wtorek, 11 stycznia 2011

Barbara bierze udział w konkursie

Jak już pewnie zauważyliście, od jakiegoś czasu pojawił się w prawym górnym rogu obrazek. No więc postanowiłam wziąć udział w konkursie na blog roku 2010. Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć i B, a:
- przyda się nowy laptop, bo ten mi już zdjęć na przetwarza;)
- dzieci się z turnusów ucieszą.

Tak więc, jeśli chcesz uszczęśliwić mnie lub innych, (niech będzie, że wcale nie musi Ci się blog podobać), wyślij smsa o treści A00938 na numer 7122.
Dochód z sms'ów zostanie przekazany na turnusy rehabilitacyjne dla osób niepełnosprawnych.

http://www.blogroku.pl/barbarainamsterdam,gwh3w,blog.html

Ważne - ten etap trwa tylko do 20 stycznia!!!

Z góry dziękuję!

piątek, 7 stycznia 2011

Barbara i medycyna alternatywna

Jak mawiał Hipokrates: "Mądry człowiek powinien wiedzieć, że zdrowie jest jego najcenniejszą własnością i powinien uczyć się, jak sam może leczyć swoje choroby". Skoro lekarz nie przepisał mi nawet głupich tabletek na gardło, to po trzech dniach brania gripexu postanowiłam leczyć się po swojemu;)
Pomogła mi w tym moja koleżanka, która mnie wczoraj odwiedziła. Alejandra (muszę napisać jej imię, bo taka znajoma to skarb!) pochodzi z lekarskiej rodziny z Urugwaju. Obie stwierdziłyśmy, że możemy zaufać tylko lekarzom ze swoich krajów, a nie tym wszystkim, którzy bezgranicznie ufają maszynom. Liczą się umiejętności własne, bo co to za sztuka komputer obsługiwać?! No ale nie będę tutaj zaczynać sporne tematy, bo nie o tym chciałam pisać.
Ale (tak ją nazywamy, i to nie ma nic wspólnego z piwem:P) przyszła ze swoją magiczną czerwoną torebką, która rozmiarem i zawartością przypomina worek świętego Mikołaja:) I zaczęła wyciągać różne rozmaitości: rosół, makaron z mięskiem (białeczko i węglowodany), jabłka ("One apple a day keeps the doctor away" :) genialne, nie?), sok pomarańczowy (wit.C), herbatka malinowa (na zbicie temp.) i cudowne tabletki na kaszel. Właściwie są to cukierki, które można dostać praktycznie w każdym markecie, ale na prawdę działają. Wczoraj myślałam, że mnie ten kaszel zamęczy, a dziś jaka poprawa!!!
Ja do tego wszystkiego dodam zupę czosnkową (dopiero dziś się zapachu czosnku pozbyłam z mieszkania:P) i .... malinówkę:) Wierzcie mi bądź nie, ale czuję się dziś zdecydowanie lepiej!!! Szkoda tylko, że znowu pada, bo już się nie mogę doczekać aż z domu wyjdę!!!

wtorek, 4 stycznia 2011

Barbara z wizytą u lekarza... i w szpitalu

Nudziło mi się w domu to sobie dziś wycieczkę zafundowałam. Rano postanowiłam, że nie ma co czekać do jutra, bo mogę nie dożyć. Zwlekłam się z łóżka i wybrałam do lekarza. Pani w rejestracji była jakoś bardziej ludzka, ale nie powiem rozgarnięta. Tak w ogóle to powinnam dostać Oscara za rolę pierwszoplanową. Oczywiście zaczęło się od pytania, co mi dolega:) No to mówię Bronchitis, że krwią pluję i że mam gorączkę. Wszystko sobie skrzętnie zanotowała, skonsultowała się ze swoją koleżanką, który lekarz się na tym zna i umówiła na wizytę. Tylko nie mnie. Chciała się upewnić, że nazywam się Sorsis czy jakoś tak, ale za cholerę to nie podobne do Kokoszki. No i jakie było jej zdziwienie, bo przecież wpisała moją datę urodzenia! Nikt jej nie powiedział, że ludzie monopolu nie mają na dzień urodzin??? Po jakimś czasie się dopiero zorientowała, że może mnie zapyta czy jestem zarejestrowana! Potwierdziłam i widocznie jej głupio było, że to ich błąd, że mnie w systemie nie ma. No oczywiście, że ich, bo kto to widział tydzień rejestrować??? Teraz to w 5 min zrobiła! Tak więc odesłała mnie z karteczką, że wizyta o 14.40. Musiałam strasznie źle wyglądać, bo mi wodę przyniosła nawet.

Punktualni to oni nie są. Po 15 mnie lekarz przyjął. Całe szczęście mówił po angielsku. Nawet za bardzo:P Zapytał o historię moich chorób, z obecną włącznie. Zmierzył temp i stwierdził, że 37.7 to nie jest temperatura. Może dla niego nie. Ja nigdy nie mam więcej niż 36.6! A godzinę przed wizytą wzięłam paracetamol, co zbiło temperaturę. No ale się nie przejął! Osłuchał mi płuca i stwierdził, że jest ok. Ale ta krew go niepokoi, dlatego chce mnie wysłać na prześwietlenie. Musiałam niezłą minę zrobić, bo się zapytał czy rozumiem, co powiedział;) Prześwietlenie oczywiście w szpitalu, co oznacza, że sama pokryję jego koszty. Wolę nie wiedzieć ile!!! No ale ostatni raz X-raya miałam jeszcze w podstawówce chyba, więc nie zaszkodzi. Lekarz stwierdził, że woli mi nie dawać antybiotyku, bo to nie jest potrzebne na razie. Tak, lepiej mnie napromieniować!!! Bo to mniej szkodzi. I dopiero jak coś wyjdzie, to ewentualnie wtedy. Tylko mi nic nie powiedział kiedy ewentualnie mam przyjść do kontroli, czy mogę chodzić do pracy, nawet mi nie na kaszel nie dał. Zero. Stwierdził chyba, że symuluję, i żeby na przyszłość ukrócić moje zachcianki to wyśle mnie na jakieś kosztowne badania, to mi się odechce chodzenia po lekarzach. A kto mu powiedział, że dla mnie to przyjemność!!!

Poprosiłam panią w recepcji czy może zadzwonić. Najpierw zapytała czemu sama nie mogę, ale ją przekonałam, że jednak lepiej będzie jak to ona zrobi:) Jeszcze ją poprosiłam o wskazówki jak dotrzeć do tego szpitala. Jej mapki to mistrzostwo świata! Wydrukowała mi mapę z miejscem przychodni i szpitala w takiej skali, że tylko 3 główne ulice miały nazwy wypisane. Ale pomęczyłam ją jeszcze chwilę i mi wydrukowała jak tam dojechać. Szczęście miałam, bo akurat autobus jechał. Aha, a przez ślamazarność pani, nie odebrałam telefonu, który chyba był od mojego ubezpieczyciela. Jak się zgłosi chorobowe w Holandii (nie trzeba mieć L4 od lekarza) to dzwonią tego samego dnia zapytać jak się czujesz, co Ci jest, jakie kroki podejmujesz w związku z wyleczeniem. Nagrali mi się na sekretarce, ale po holendersku. A jak kogoś poprosiłam o odsłuchanie i spisanie numeru to mi się kasa na komórce skończyła. Czy oni nie widzą, że jak obce nazwisko, to człowiek może nie znać holenderskiego? A propos nazwiska, to dzisiaj tyle razy jego wersję słyszałam:) Tylko dzięki "mefrau" się domyśliłam, że o mnie chodzi, bo w poczekalni sami faceci zostali!

No ale o szpitalu teraz. Chyba weszłam wejściem przyjęć a nie badań. Niezbyt fajny widok. Skierowali mnie do rejestracji, żebym sobie kartę wyrobiłam. Pan mi zdjęcie zrobił - już nie miał kiedy - włosy jak strąki sterczące na wszystkie strony, twarz czerwona, nos jak u Rudolfa, oczy załzawione - obraz nędzy i rozpaczy! No ale w końcu trafiłam do poczekalni do zdjęć rentgenowskich. Trafiłam na fajną babkę i miałam swoją sesję rozbieraną:P Po czym stwierdziła, że zdjęcia są ok i że wyniki zostaną przesłane do mojego lekarza rodzinnego. A najlepsze jest, że ja nawet nie wiem jak się to gościu nazywa. A jakbym mogła wybierać, to wolałabym jakiegoś lekarza ze szpitala. Przystojniejsi:P
No to narzekałam, że mi się nudzi w domu!!! To wygrałam wycieczkę do szpitala sponsorowaną przez... samą siebie:P

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Barbara zapisuje się do lekarza

Witam po Nowym Roku. Niestety, ale przywiozłam sobie z Polski pamiątkę w postaci wstrętnego przeziębienia/grypy/spastycznego zapalenia oskrzeli. Nie wiem jeszcze co to, bo na wizytę u lekarza muszę czekać... dopóki się nie wyleczę sama:P Jestem na etapie przeglądania encyklopedii zdrowia i już mi słabo od czytania powikłań każdego z powyższych!

No ale od początku. Zwolniłam się dzisiaj z pracy, bo już nie mogłam i postanowiłam się w końcu zapisać do lekarza. Miałam nadzieję, że może jeszcze dziś mi się uda umówić na wizytę, bo czuję się jakby mnie tramwaj przejechał. Po pierwsze lekarza trzeba wybrać w swojej okolicy. Nie, żebym coś miała do swojej okolicy, ale tu same Turki są i inne Araby. A po drugie rejestracja trwa tydzień!!! Na widok mojej miny, która wyrażała lekkie niedowierzanie z tego powodu, pani się zapytała, i tu cytat, "a co mi jest?". No chyba po to się chcę z lekarzem widzieć?! Wymieniłam jej wszystkie objawy i podejrzenia, to stwierdziła, że może jest to jednak coś poważniejszego i może za tydzień to kopnę w kalendarz i łamaną angielszczyzną stwierdziła, żeby zadzwoniła w środę i się zapytała, to może jakaś tam koleżanka wreszcie mnie zarejestruje i będę się w stanie umówić na wizytę! Już nie miałam się siły wykłócać, że do środy to ja może nie dożyję, no i głos zaczęłam tracić. Na odchodne jeszcze się zapytała, do jakiej apteki się zapisałam. Bo tutaj mało tego, że rejestrujesz się do lekarza, masz jeszcze swoją aptekę rodzinną!!!
Najpierw miałam problem z numerkiem, bo automat nie przewidywał opcji rejestracja (zresztą nie wiem czy bym zrozumiała!). Polecono mi guzik pierwszy, że niby poświęcą mi więcej czasu. Tu już szybciej poszło. Oczywiście kupiłam sobie od razu jakieś leki na mój gruźliczy katar. I znowu nie uzyskałam odpowiedzi na pytanie czy lepszy jest syrop w płynie, czy ten sam środek w tabletkach? Co za ludzie tam pracują????

No nic, jutro rano mam zamiar zrobić aferę, bo przecież po coś płacę masę pieniędzy miesięcznie za ubezpieczenie (nie muszą wiedzieć, że 80% mam dofinansowane:P). I na pewno nie po to, żeby się samemu leczyć i męczyć.