Ten post powstaje chyba pod znaczącym wpływem ostatnio przeczytanej książki, a mianowicie Cafe Museum napisanej przez Roberta Makłowicza. Jak się możecie domyślić, mowa w niej o jedzeniu. Ale nie tylko. Dużo jest o podróżach do bałkańskich krajów i historii. Ale te opisy jedzenia! To tak jakby się czytało menu z komentarzami na temat smaku i dokładną listą wszystkich składników wraz z miejscem ich pochodzenia:) No ale mój post nie jest o tej książce ale o moim odżywianiu ostatnio oraz o tym "co złego jest w tym co jemy".
Tak sobie uświadomiłam, że ostatnio szaleję w kuchni;) W zeszłym tygodniu zdarzyło mi się przygotować pierogi ruskie (ile w tym męki i poświęcenia, a zważywszy, że moje zdrowie mocno nadwętlone było muszę zaznaczyć, że wałkowanie butelką od wina było nie lada wysiłkiem dla mnie. CO najmniej takim jak przebieżka na bieżni albo intensywne ćwiczenia na bicepsy;P). Nie zniechęciłam się ugniataniem ciasta i dwa dni później zrobiłam szarlotkę. A ciasto to chyba pod wpływem rozmów z kolegami z pracy. Okazało się, że mamy byłego szefa kuchni z pięciogwiazdkowej restauracji i parę miłośników pieczenia. No więc odezwał się we mnie dawny i skryty kucharz. A wybór rodzaju ciasto to głównie wynik braku blaszki na ciasto lane, miksera tak poza tym i ochoty na coś w miarę zdrowego! Ale właśnie za mną chodzi brownie, więc muszę albo zdusić, albo zrobić:)
Dobra rada - rób ciasto w wypróbowanego przepisu. Ciasto się tak kleiło, że myślałam, że się go nie pozbędę. A propos pozbywania, musiało ludziom smakować, bo z całej "blaszki" zjadłam tylko 3 kawałki. Pewnie lepiej dla mnie:P
W sobotę uraczyłam jeszcze swoje kubki smakowe zupą czosnkową. A co, skoro wiedziałam, że przez stratę głosu jestem uziemiona w domu:) W niedzielę natomiast robiłam eksperymentalny rosół. Po pierwsze, to oni tu chyba nie znają pietruszki. Jeszcze się na nią nie natrafiłam. A ponieważ nie wychodziłam z domy, więc rosół był z tego co miałam pod ręką. Z dziwniejszych składników to kapusta pekińska (substytut pora) oraz ziemniak w zastępstwie za pietruszkę i seler. Ale cebulka opiekana była:) No i własnoręcznie robiony makaron - barbadelle:P (tzw. ocięte resztki ciasta na pierogi). Mniamciu!
Jakoś to chorowanie wyzwala u mnie kreatywność. Zazwyczaj nie mam pojęcia co by tu zrobić na obiad i kończy się na makaronie z warzywami albo tortilli. Dobre, ale ileż można?! A tutaj proszę, nie wiem czy to choroba, czy ograniczone składniki, ale w niedzielę miałam kurczaka z orzeszkami nerkowca i papryczką chili (ostra jak diabli!), a w pn do tego świeżutki szpinak i ćwiartki z ziemniaka pieczone:) Samo zdrowie. No może poza majonezem:) Teraz konsumuję sałatkę grecką. Przerzucam się na warzywa, a to właśnie za sprawą filmu "Co jest nie tak z tym co jemy":
http://www.ted.com/talks/lang/pol/mark_bittman_on_what_s_wrong_with_what_we_eat.html
Jeden film coś tam zmienia, ale teraz czytam książkę o survivalu i... okazuje się, że bez mięsa i przetworów spożywczych można się obejść. nawet uprawiając sporty. Generalnie im zdrowiej się człowiek odżywia tym lepiej się czuje. A już widzę poprawę po ostatnich dwóch dniach! Plan jest taki - wyjeść mięso, a później warzywka, ryby, owoce:) Jedynie roladki śląskie mi się będą śnić o nocach:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz