wtorek, 9 listopada 2010

Barbara i pierwszy weekend listopada

Odkąd wymyśliłam, że zacznę pisać bloga, mam mniej czasu i weny na pisanie. Czas coś z tym zrobić. No to może najpierw o weekendzie. Nie wiem jak to jest, że zawsze w piątek, ostatnie godziny  pracy są dla mnie straszną męczarnią. Nie mogę wysiedzieć, nosi mnie jak nigdy. Mogłabym palety w Biedronce przenosić, bez wózka widłowego, a niestety muszę siedzieć na tyłku, gapić się w monitor i składać prezentacje w powerpoincie. Ehhhhh, no ale punkt 17.00 zaczyna się weekend i... już nie mam siły na nic:P
Ambitny plan miałam na piątek pozwiedzać jakieś muzea, ale dobrze, że tym razem sprawdziłam godziny otwarcia na necie, bo jednak w piętki też wszystko do 17.00! No trudno. Poszwędałam się po mieście z aparatem (wreszcie noc bez deszczu a ja z aparatem - kilka fotek na picassie). No a później było kino, ale o tym pisałam w poprzednim poście.
Film się o północy skończył, więc ledwo zdążyłam na ostatni tramwaj i tak oczy na zapałki trzymałam, żeby nie usnąć i nie przegapić przystanku. Zaczepił mnie jakiś facet (cholera wie skąd on oryginalnie). O dziwo zainteresował go kwiatek na mojej torebce - i ja mam w to uwierzyć! A najlepsze jest, że gadał do mnie po Holendersku i go rozumiałam:P No a na koniec się okazało, że to sąsiad! Szkoda, że nie z 20 lat młodszy:P

W sobotę planowaliśmy iść na noc muzeów. Bilety już mieliśmy kupione i u kolegi, który ma to szczęście i mieszka w centrum miała być preparty. Żeby dnia nie marnować, bo śliczna pogoda była - ciepło i nawet słońce świeciło - wybrałam się z aparatem na spacer po mojej nowej dzielnicy. Znalazłam w okolicy świetny budynek - WOZOCO. Tak zwany Dom Spokojnej Starości, który miał docelowo mieć 100 mieszkań, ale prawo budowlane narzuciło jakieś tam ograniczenia co do wysokości budynku i.... sami zobaczcie co architekt wymyślił, żeby obejść ten problem. Dla mnie bomba:)


Wracając do 'imprezki', kiedy wybieraliśmy miejsca, które chcemy zobaczyć okazało się, że jeden z naszych kolegów nie kupił biletu i zamiast na otwarcie pojechaliśmy dokupić jeden. Oczywiście już nie było żadnych (bo to nie jest niestety taka Noc Muzeów jak u nas, że za złotówkę się wszędzie wejdzie. Tu trzeba zapłacić 'jedyne' 17,50 euro! No ale raz się żyje!). Lipa straszna, bo albo idziemy sami, bez kolegi albo... no właśnie jakiś gościu podsłuchał rozmowę i powiedział, że odkupi od nas te bilety. A, że cena w dniu nocy wynosiła 20e, to... za tyle poszły bilety (trzeba było zachować się jak prawdziwy konik i wziąć dwa razy więcej:P).Wróciliśmy do mieszkania, zahaczając o AH (Albert Heijn - taka sieć supermarketów tutejsza - wszędzie mają sklepy. Raczej drogawo, no chyba, że się ma kartę bonusową, na którą czekam już chyba trzeci tydzień!!!). Koledzy zgłodnieli, więc postanowili coś ugotować. I tak jedliśmy makaron przygotowany przez Włocha. Nie powiem, żeby moje podniebienie jakiś niesamowitych rozkoszy doznało. Wręcz przeciwnie, bo pieczarki były trochę surowe, a cały makaron był w wersji vegan, żeby wszyscy mogli zjeść!

Pojedzeni i wypici poszliśmy na disco. Miało być Rain (jak można knajpę nazwać Deszcz???), a stanęło na Escape. I to i to płatne sakramencko drogo. Ale raz się żyje, a poza tym, tam trzeba być, bo to jest podobno najlepsza disco w Holandii, z dwoma parkietami, R&B i techno. No jak mus to mus:) Wystaliśmy się w kolejce, żeby nam kazano przejść przez bramki jak na lotnisku, gdzie w tym czasie opróżniono moją torebkę z wody, którą miałam (!), i obmacano moje kieszenie czy czegoś jeszcze nie przemycam. No porażka!!! Generalnie, z własnej nieprzymuszonej woli drugi raz tam nie pójdę. A - nie stać mnie już, B - nie lubię jak człowieka gorzej jak psa traktują! Ale przyznać trzeba, że rzeczywiście muzyka była fajna... do 4, bo później górny parkiet zamknęli i prawie godzinę trzeba było sobie przypomnieć techno i zawierciańską Arenę:P Do domu wracałam już jednym z ostatnich nocnych autobusów. Fajnie, bo mnie kolega rowerem podrzucił na przystanek:) Biedny się musiał na pedałować z workiem kartofli na bagażniku na tych górzystych mostkach;)

W nd nie nastawiałam budzika i w efekcie wstałam o 13! Co mi się dawno nie zdarzyło. Zanim się wybrałam z domu, było po 16. Byłam na Borneo:) To takie osiedle boskich domków! Raj na ziemi. Pięknie tam jest. Każdy domek jest w innym stylu utrzymany, ale wszystko tam świetnie ze sobą współgra. I do tego fajne mostki mają, i budynek w kształcie płetwy wieloryba!!!! A że byłam już pod wieczór, wszędzie się światła paliły, a Holendrzy to zwyczaju nie mają zasłaniania okien to sobie wszystkie wnętrza pooglądałam. Super pokoje dzienne, kuchnie. Oryginalny design, ale chyba mało użyteczny. Nieważne, bo i tak mi się tam podoba i będę tam mieszkać:) A okryłam też, że jedno z mieszkań, które oglądałam było w niedalekiej okolicy:)


Fajnie się chodziło, ale jednak zimno się robiło, to wróciłam do centrum i koleżankę na kawę wyciągnęłam. Zgadałyśmy się na wycieczkę do Rotterdamu za dwa tygodnie! Ja chcę architekturę pooglądać, no i Primark tam mają! A kawa się w piwo przeciągnęła, bo salsoteka się zaczęła i chciałyśmy pooglądać:) Jakiś krótki ten weekend był strasznie:P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz